Na papierze kierowcy ciężarówek nie wyrabiali nawet etatu – kontrola po proteście

Transport drogowy, to branża, którą można określić wręcz synonimem nadgodzin. Sam za siebie mówi fakt, że kierowcy mogą prowadzić ciężarówkę przez 90 godzin dwutygodniowo, a do tego dochodzi też czas na inne czynności, niezwiązane bezpośrednio z jazdą. Mimo to już po raz drugi pojawia się głośna historia, w której kierowcy w jakiś magiczny sposób nie wyrabiają nawet pełnego etatu…

Pierwsza taka opowieść wyszła na jaw w roku 2019, gdy prowadzono postępowanie w sprawie zatrudnienia kierowców w norweskim oddziale litewskiej firmy. Przewoźnik przedstawił wówczas dokumenty, według których kierowcy otrzymywali wypłaty zgodne z norweską płacą minimalną. Co było w nich jednak delikatnie mówiąc podejrzane, to fakt, że średni dobowy czas pracy wynosił według tych dokumentów… po cztery godziny. Jak bardzo niewiarygodnie brzmi to w dalekobieżnym transporcie drogowym, tego chyba nie muszę wyjaśniać. Co więcej, gdy firmę poproszono o dane z kart kierowców, by uwiarygodnić powyższą historię, przewoźnik odpowiedział, że zapisy z tachografów nie są jednoznaczne z ilością faktycznie przepracowanych godzin. Argument był przy tym taki, że kierowcy mają pozwolenie na jazdę ciężarówkami w celach prywatnych, na ryby lub na zwiedzanie.

A teraz przechodzimy do drugiego przykładu. Dotyczy on tematu ciągnącego się już od wiosny, a więc protestów w niemieckim Gräfenhausen, gdzie kaukascy i azjatyccy kierowcy ciężarówek walczą o zaległe wynagrodzenia od trzech zatrudniających ich polskich firm transportowych. Obecnie trwa już drugi taki protest, opisywany między innymi pod tym linkiem, natomiast w dniu dzisiejszym pojawiły się informacje dotyczące jeszcze pierwszej akcji. Są to wyniki kontroli Okręgowego Inspektoratu Pracy, która do końca lipca miała być prowadzona we wszystkich trzech podkrakowskich firmach. Do wyników tych dotarła redakcja „Trans.info”, a ujawnione przy tym stwierdzenia brzmią podobnie jak we wspomnianej sprawie z Norwegii. Można tam bowiem przeczytać, że wynagrodzenia kierowców zgadzały się z polską płacą minimalną, ale tylko dzięki temu, że kierowcy nie wypełniali pełnego etatu. Zamiast tego mieli oni pracować na „międzynarodówce” po… kilkadziesiąt godzin miesięcznie. Gdy natomiast i tutaj poproszono o dane z tachografów, firma przekazała je, ale na… uszkodzonych plikach, nienadających się do odczytu na komputerze.

W Norwegii cała sprawa skończyła się w taki sposób, że tamtejszy oddział pospiesznie zamknięto i litewska firma próbowała jak najszybciej wycofać się z kraju, by uniknąć odpowiedzialności. Ostatecznie jednak były prezes został uznany winnym oszustw wobec kierowców, musząc wypłacić im równowartość 9 milionów złotych w odszkodowaniach (artykuł tutaj). Za to w sprawie z Polski następstwa są na razie stosunkowo niegroźne. Zapowiedziano bowiem tylko tyle, że przedsiębiorstwa mogą otrzymać finansowe kary za okazanie do kontroli komputerowych plików, których nie da się odczytać.

Przypomnę, że o przedstawienie wyników tych kontroli apelował między innymi związek przewoźników „Transport i Logistyka Polska”, w liście omawianym pod tym linkiem. Ledwie zaś wyniki się ukazały, a prezes tej organizacji, Maciej Wroński, nie zostawił na nich suchej nitki, domagając się dla firm surowych konsekwencji. Jego komentarz znajdziecie poniżej: