Z pamiętnika „przepisywacza ładunków” – wyznania po 6 latach ze „spedycją” na kanapie

Przepisywanie ładunków – prawdziwy temat rzeka, powszechnie znienawidzony i uznawany za jedno z głównych źródeł transportowych problemów. „Przepisywacze” natychmiast zgarniają z rynku bardziej atrakcyjne zlecenia, zamieszczają je na giełdach za znacznie niższe stawki, a uzyskany w ten sposób zysk zabierają dla siebie. W ten sposób firma pozbawiona jakiegokolwiek zaplecza jest w stanie zarabiać na wykonywaniu przewozów. Tak naprawdę wystarczy do tego jeden najprostszy komputer. A że skala tego zjawiska jest naprawdę ogromna, szybko dochodzimy do absurdalnej sytuacji – transport może być wyjątkowo drogi, a wielu przewoźników nigdy tego nie odczuje. 

A tymczasem przejdziemy do konkretów. Jak bowiem wiadomo, by walczyć z problemem, trzeba jak najlepiej go poznać, od każdej możliwej strony. Dlatego też przyjrzymy się dzisiaj jak wygląda rzeczywistość takiego przepisywania. Wykorzystam przy tym informacje od znajomego przedsiębiorcy, który sam przez niecałe 6 lat prowadził domową „spedycję kanapową”. Zaczęło się od wykupienia dostępów do giełd, by znajdować zlecenia dla swojego własnego samochodu. Z czasem zaczęto jednak przepisywać ładunki, czym zajęła się partnerka przedsiębiorcy, w ramach swojej głównej pracy.

Skala działania nie była ogromna, ale zyski mogły być bardzo zauważalne. Średnio w miesiącu przepisywano około 100 zleceń, a czysty zarobek na każdym z nich wynosił od kilkudziesięciu do kilkuset złotych. Łatwo więc policzyć, że sprawa przekłada się na grube tysiące. Oczywiście wiele zależało przy tym od szczęścia oraz czasu spędzonego przy komputerze. Wymagana jest przy tym ogromna dyspozycyjność i wyjątkowo szybki czas reakcji. Co też ważne, przepisywanie nie ograniczało się tutaj do dużych, powszechnie znanych giełd transportowych. Jak się okazuje, „przepisywacze” chętnie zaglądają także na małe, firmowe giełdy, organizowane chociażby przez producentów nawozów. Również i przy takich zleceniach można się więc spodziewać „spedycji kanapowej”.

Jeśli chodzi o dodatkowe dochody, to okazywały się nimi umowne kary. Przewoźników stosunkowo łatwo obciążyć na przykład za nieprawidłowości paletowe, zarabiając na tym po kilkadziesiąt euro. Moje źródło więc przyznaje, że zdarzało się coś takiego robić. By natomiast obieg pieniędzy był najbardziej korzystny, stosowano konkretne „triki”, jak chociażby przetrzymywanie dokumentów na poczcie, do ostatniego dnia podanego na drugim, przypominającym awizo, czy liczenie dni płatności, oczywiście 45 lub 60, tylko w oparciu o dni robocze. Dlatego też tak bardzo istotne jest DOKŁADNE CZYTANIE WARUNKÓW ZLECEŃ ORAZ PILNOWANIE DOKUMENTACJI, by nie dać się naciągnąć na tego typu zagrywki. Zwłaszcza jeśli jesteśmy małą i nową firmą, szczególnie narażoną na takie działania.

Skoro już o przestrogach mowa, to mój rozmówca wskazał na coś jeszcze. Jak sam zaobserwował, przepisywanie zleceń bywa narzędziem prawdziwych przestępców, narażających firm na milionowe straty. Takie „spedycje” zwykle pojawiają się znikąd, nie będąc nikomu wcześniej znanym, a mimo to legitymują się większą liczbą pracowników i dłuższym okresem działalności (tutaj wyjaśnieniem jest kupowanie spółek). Nagle taka firma przepisuje bardzo dużą ilość zleceń, oferując przy tym naprawdę niezłe stawki. Uważny „przepisywacz” może wówczas zauważyć, że ten nowy, duży gracz płaci więcej niż sam na transporcie zarabia. A następnie taka firma po prostu znika i żaden z przewoźników nie otrzymuje należnych pieniędzy. Stąd też biorą się takie historie, jak w tej policyjnej sprawie: Zlecali ładunki na giełdzie, nie płacili, a wręcz naliczali kary – grozi im do 10 lat więzienia

Dlaczego natomiast przedsiębiorca z którym rozmawiałem przestał przepisywać? Porzucił on handel ładunkami wraz z początkiem pandemii, gdy kursy walut stały się niepewne, podobnie jak ogólna sytuacja na rynku. Od tamtego czasu nigdy do przepisywania nie wrócił, a patrząc na to z perspektywy czasu, podjął już ostateczną decyzję o zrezygnowaniu z licencji. Jak bowiem sam twierdzi, wiąże się z tym zbyt duże ryzyko. To też może prowadzić nas do wniosku, że w przyszłości przepisywanie będzie narzędziem większych firm, działających w bardziej usystematyzowany sposób.

A o jakim konkretnie ryzyku mowa? Przede wszystkim chodzi o kwestie podatkowe. Często przepisuje się zlecenia zagraniczne, przez co przepisujący otrzymuje wynagrodzenie netto, a sam wypłaca przewoźnikowi wynagrodzenie z VAT-em. By ten VAT odzyskać, musi zgłosić się do urzędu skarbowego, składając odpowiedni wniosek. Złożenie tego wniosku jest praktycznie równoznaczne z kontrolą skarbową, a czas na wypłatę to okrągłe trzy miesiące, i to pod warunkiem, że wszystkie dokumenty będą zgodne z wymaganiami. Dodatkowo przepisujący staje się odpowiedzialny za przewóz przed zleceniodawcą, choć sam tej usługi nie wykonuje. Tym samym staje się kompletnie zależny od pracy przewoźnika oraz jego kierowcy. Gdy natomiast coś pójdzie niezgodnie z planem, ciężarówka dojedzie spóźniona lub towar będzie uszkodzony, przepisujący będzie musiał się z tego rozliczać. Swoją drogą, to może być też kolejny zarzut przeciwko przepisywaniu. Tym razem jednak nie ze strony przewoźników, lecz ze strony zleceniodawców. Dla nich też jest to pewne zagrożenie, gdyż de facto nie wiedzą kto zajmuje się ich transportem.