Już w przyszłym miesiącu upłynie 30 lat od katastrofy polskiego promu morskiego MF Jan Heweliusz. I choć dotychczas tragedię tę wspominano głównie w branży transportowej, przyszłoroczna rocznica może obejść się znacznie większym echem. W przygotowaniu jest bowiem serial katastroficzny, który szerokiej publiczności przedstawi tragedię z 1993 roku.
Serial przygotowywany jest dla platformy Netflix, a jego realizacją zajmie się między innymi reżyser Jan Holoubek, producentka Anna Kępińska oraz scenarzysta Kasper Bajon. To dokładnie ta sama ekipa, która odpowiadała za serial „Wielka Woda”, opowiadający o wrocławskiej powodzi z 1997 roku i będący jednym z najgłośniejszych tytułów Netflixa z ostatnich miesięcy, uznanym nawet na skalę międzynarodową.
Premiera serialu prawdopodobnie będzie miała miejsce w 2023 roku, choć żadne dokładniejsze informacje nie są tutaj podawane. Nieznany pozostaje więc zarówno dobór aktorów, jak i samochodów ciężarowych, które niewątpliwie będą bardzo istotnym elementem scenografii. Pozostaje więc mieć tylko nadzieję, że twórcy skrupulatnie podejdą do tej kwestii, trafnie oddając realia polsko-skandynawskiego transportu z początku lat 90-tych.
Przypomnę, że omawiana tragedia wydarzyła się dokładnie 14 stycznia 1993 roku, między godziną 4 a 5 rano. Prom MF Jan Heweliusz zatonął na niemieckiej części Morza Bałtyckiego, w czasie rejsu ze Świnoujścia do Ystad, spotykając się z wyjątkowo silnym sztormem, o podmuchach wiatru dochodzących do 160 km/h. Jednostka najpierw przechyliła się przy tym na burtę, a następnie nabrała wody i obróciła do góry dnem, jeszcze przez kilka dni po katastrofie dryfując w ten sposób po Bałtyku.
Na pokładzie promu znajdowało 28 ciężarówek, a kierowca żadnej z nich niestety nie przeżył tej tragedii. Ofiary pochodziły z Austrii, Czech, Jugosławii, Norwegii, Szwecji, Węgier oraz oczywiście Polski, a wśród krajowych pojazdów wskazywano trzy zestawy z Pekaes Warszawa oraz dwa kolejne pochodzące z warszawskiego oddziału Scanspolu. Poza tym na liście ofiar znalazła się większość załogi i tym samym łączna liczba zmarłych sięgnęła 55 osób, w tym 35 pasażerów oraz 20 pracowników promu.
Dlaczego prom zatonął?
Jak to w przypadku tego typu katastrof bywa, pojawia się wiele teorii. Pierwsze z nich dotyczyły złego stanu technicznego statku oraz błędu kapitana. Również na te dwa czynniki wskazywała początkowo Odwoławcza Izba Morska.
Przeszłość statku na pewno mogła mieć znaczenie. Wielokrotnie miał on problemy z utrzymaniem równowagi na morzu, siedem lat wcześniej wybuchł na nim pożar, a spalona część pokładu została nielegalnie zalana betonem. Nie brakowało również usterek napędu, a tuż przed wypadkiem Jan Heweliusz lekko uderzył o nabrzeże i był naprędce remontowany. Dlatego w rejs do Ystad wypłynął z dwugodzinnym opóźnieniem, a załoga starała się nadrobić stratę poprzez wyższą prędkość.
Czy można więc powiedzieć, że winę za katastrofę poniósł kapitan? Biorąc pod uwagę trudne warunki, pan Andrzej Ułasiewicz naprawdę niewiele mógł zrobić. Co więcej, do końca pozostał on na mostku, koordynował akcję ratunkową, a w efekcie niestety też zatonął razem z promem. Pośmiertnie zaczęto oczyszczać go z zarzutów, a zatonięcie promu nie jest bezpośrednio wiązane z początkowo wyższą prędkością rejsu.
Znacznie bardziej istotne okazały się wspomniane warunki. W nocy z 13 na 14 stycznia na Morzu Bałtyckim szalał sztorm, zamykając słynną skalę Beauforta, a nawet przekraczając jej maksymalne wartości. Wiatr osiągał blisko 160 km/h, co nawet dla promu będącego w idealnym stanie technicznym mogłoby okazać się zgubne. Ustawianie statku przodem do fal nie pomagało, a 35-stopniowe przechyły jednostki uwolniły przewożony ładunek. Mocowanie części ciężarówek okazało się zbyt słabe, a wagony kolejowe stopniowo wypadały z szyn. To zaś skutkowało przemieszczeniem się środka ciężkości, rosnącym przechyłem promu i efekcie postępującym podtapianiem.
W końcu padł sygnał, że wszyscy mają opuścić statek. Rozpoczęła się akcja ratunkowa, mająca wyjątkowo tragiczny przebieg. Przechył statku utrudniał spuszczanie szalup ratunkowych, a gigantyczne fale przewracały tratwy i zalewały je wodą. Kierowców wszystko zastało w środku nocnego odpoczynku, w związku z czym wiele osób nie zabrało z kajut skafandrów ratunkowych. Cześć pasażerów stawiła się też na pokładzie bez ciepłych ubrań, czy nawet w piżamach. Jeszcze więc przed dostaniem się do wody ciało mogło doznać częściowo wychłodzenia.
Choć też katastrofa miała miejsce w jednym z najbardziej ruchliwych miejsc na Morzu Bałtyckim, w bliskiej odległości od niemieckiego wybrzeża, akcja ratunkowa pozostawiała wiele do życzenia. Kapitan miał popełnić błąd przy określaniu lokalizacji promu, co utrudniło dotarcie ratowników na miejsce. Załoga niemieckiego statku ratunkowego Arcona opuściła też specjalne siatki, ale nie pomagała rozbitkom we wspinaniu się na pokład. Osłabieni marynarze i pasażerowie nie mogli więc z nich skorzystać. Ponadto gwarancją ratunku nie było dostanie się na pokład szalup ratunkowych. Stwierdzono bowiem przypadek zahaczenia tratwy przez linę helikoptera ratunkowego i przewrócenia jej do góry dnem. Uwięziło to pod wodą trzy osoby, prowadząc niestety do ich śmierci.
Wszystko to sprawiło, że lista uratowanych była wyjątkowo krótka. Z 64 wszystkich osób przeżyło jedynie 9 członków załogi, w tym między innymi dwóch oficerów, kucharz i elektryk. Poprzez utonięcie lub wychłodzenie organizmu odeszli natomiast następujący pasażerowie: Ingvar Andersson, Lajos Balzas, Vaclaw Condil, Karol i Sylwia Eichert, Josef Furulyas, Małgorzata Gajowska, Agnieszka Goldman, Czesław Gorlewski, Witold Greda, Ingvar Kjell Hakansson, Roy Halvorssen, Conny Irskog, Zdenek Jurik, Bo Karlsson, Marek Kośny, Andrzej Kozłowski, Witold Krawczyk, Lars Borje Lenartsson, Per Martens, Peter Olsson, Henryk Owczarczyk, Ryszard Pałka, Erwin Pappenscheller, Władysław Półtorak, Jochan Reischer, Istvan Small, Zdzisław Sosnowski, Witold Staszkiewicz, Radka Milena Vasić, Dymitr Vasić, Ferenc Vegh, Michaly Warga, Peter Weissenbacher i Barbara Zaborska.
O ogromnym szczęściu mogą natomiast mówić kierowcy, którzy na prom się spóźnili. Takie przypadki podobno istniały, także wśród załogi Pekaes Warszawa. Pozostaje tylko pytanie ile z nich faktycznie miało miejsce, a ile jest efektem powstających przez lata legend. Z czasem powstały także teorie spiskowe, mówiąc o przemycaniu promem rumuńskiej broni i tragicznej ingerencji służb specjalnych. Czegoś takiego nigdy jednak oficjalnie nie udowodniono.