Wirus w transporcie – ujemne ceny ropy, stawki warte śmiechu i problemy kierowców

Gdy Europę objęła pandemia, wszędzie wokół mówiono o zbliżającym się kryzysie. Takie wizje mogły przypominać rok 2008, czy nawet przywodzić na myśl Wielki Kryzys z 1929 roku. A jak wyszło to w praktyce?

Wydarzenia z ostatnich tygodni nie przypominały żadnego innego okresu z najnowszej historii. Fabryk nie spowalniano przez spadek popytu, lecz nagle zamknięto je całkowicie. Firmy handlowe nie ucierpiały na braku klientów, lecz na ogromnych ograniczeniach w sprzedaży. Powszechnie mówi się też, że może to być sytuacja bardzo krótkotrwała. Największa ciekawostka pojawiła się zaś na rynku surowców.

Świat wytrzeszczał wczoraj oczy ze zdziwienia, po tym jak ceny ropy naftowej weszły na poziom ujemny. Konkretnie mowa była o wartości -37,63 dolara amerykańskiego za baryłkę. Po podobno pierwsza taka sytuacja w historii i można ją wytłumaczyć następującymi słowami: ropy nie tylko nie chce się kupować, ale też dopłaca się za przejęcie jej dostaw.

Czy oznacza to, że za tankowanie też ktoś nam dopłaci? Niestety nie. Po pierwsze, ujemne ceny dotyczą tylko baryłek WTI, a więc tych z rynku amerykańskiego. Po drugie, mowa tutaj o cenach za kontrakty na nadchodzący miesiąc, zbierane do tego tygodnia. Nikt nie chce zamawiać ropy na maj, gdyż prawdopodobnie na rynku paliw nie będzie większego popytu. Kto natomiast złożył już takie zamówienie, teraz jest gotowy dopłacić za jego przejęcie. Wszystko po to, by nie musieć magazynować niepotrzebnego surowca we własnym zakresie.

Powyższa sytuacja ma być tylko tymczasowa. Ceny za baryłkę z zamówieniach na czerwiec są bowiem nie tylko dodatnie, ale też stosunkowo stabilne. Specjaliści muszą więc przewidywać, że za miesiąc sprzedaż na stacjach zacznie się odbijać. Choć nadal nie zmienia to faktu, że ropa tanieje na potęgę. Agencja Bloomberg już wyliczyła, że obecne ceny są w Ameryce na poziomie z 1946 roku, a to po prostu działa na wyobraźnię.

Można by pomyśleć, że taka sytuacja jest prawdziwym eldorado dla przewoźników. Od kiedy jednak mnóstwo firm potraciło zlecenia, na rynku przewozowych też dzieją się cuda. Tutaj stawki też powoli stają się ujemne, nie pokrywając kosztów przewozu. Firmy z desperacją unikają pustych przewozów, których wzrost Niemcy wyliczyli już na 400 procent. A w efekcie mamy sytuacje, które potrafią doprowadzić do wściekłości.

Czytelniczka Kasia pokazała mi wczorajszą, poranną licytację ładunku z Małopolski na północ Włoch, dla pełnowymiarowego zestawu z naczepą. Konkretnie był to przewóz ze Szczucina (na północ od Tarnowa) do Rescaldina (przedmieścia Mediolanu), na dystansie około 1500 kilometrów. Początkowo wystawiono go za 1300 euro, a licytacja skończyła się na 780 euro. Mamy więc 0,6 euro za transport na górskiej trasie, prowadzącej do jednego z europejskich centrów pandemii.

Powyższy przykład nie tylko pokazuje, że sytuacja na rynku sięgnęła dna. Jest to też dobitny sygnał na to, że kwestia zagrożenia koronawirusem przestała mieć jakikolwiek znaczący wpływ na stawki. Ryzyko najwyraźniej zaczęło być uważane za rzecz oczywistą, o której nawet się nie myśli. A niemiecka afera z DB Schenkerem, oferujący po 0,5 euro za kilometr po Niemczech, tak naprawdę przestaje być czymkolwiek szczególnym…

W powyższej sytuacji zarobki przewoźników po prostu nie mogą być na normalnym poziomie. Wszystko przekłada się zaś na kierowców, których można albo zwolnić, albo obniżyć im wynagrodzenia. Zwalniania wiele firm woli uniknąć, z naturalnych względów. Pamiętajmy też, że cała sytuacja ma być tylko tymczasowa. Skoro więc jeszcze niedawno firmom brakowało kierowców, zwolnienie kogokolwiek w tymczasowej sytuacji budzi ogromne obawy. I tak oto dochodzimy do różnych sposobów radzenia sobie z tym problemem.

Tutaj mogę podać dwa różne przykłady, o których również poinformowali mnie Czytelnicy. Pierwszy z nich pochodzi od dużego przewoźnika z Podkarpacia, w którym kierowcy pracują w oparciu o własne działalności gospodarcze. Firma chciała ratować swoją sytuację finansową poprzez „tarczę kryzysową”, a konkretnie poprzez zwolnienia z ZUS-u. Mianowicie, pojawił się pomysł, by obniżyć zarobki kierowców-przedsiębiorców właśnie o wartość zwolnionego ZUS-u.

Drugi przykład dotyczy przewoźnika z Wielkopolski, obsługującego popularne Amazony. Jak wiadomo, Amazon jest obecnie w szczególnie trudnej sytuacji, gdyż zakazano mu sprzedaży dużej części asortymentu. Firma może dostarczać jedynie produkty pierwszej potrzeby, jak żywność lub leki. Centra dystrybucyjne we Francji zamknięto wręcz całkowicie, w następstwie skargi związku zawodowego i wyroku francuskiego sądu. I tak  dochodzimy do sytuacji, w której kierowcy otrzymali grupową wiadomość o ucięciu premii. Zdaniem kierowców, od których otrzymałem bardzo liczne wiadomości, ma to być nawet 300 euro brutto miesięcznie, czyli spory fragment zarobków.

A kiedy to wszystko może w końcu wrócić do normy? Pierwsze oznaki normalności pojawiły się już wczoraj. Do działania wróciły fabryki takich firm, jak między innymi Mercedes-Benz, Volkswagen, Scania, czy DAF. Dla wybranych przewoźników już oznacza to powolny przypływ zleceń. Pozostali nadal muszą czekać i uzbroić się w nawet kilka tygodni cierpliwości. Dla przykładu, Iveco wczoraj oficjalnie zapowiedziało kiedy uruchomi swoje fabryki. Zakłady ulokowane w Hiszpanii oraz Włoszech – a więc w krajach szczególnie zagrożonych – wrócą do pracy dopiero za dwa tygodnie. Wydarzy się to 3 lub 4 maja, odpowiednio dla Hiszpanii oraz Włoch.

Na zdjęciu: Actros z maseczką, by nie zarazić się tym całym wirusem. Zdjęcie nadesłał Czytelnik Przemysław.