Transport lekki i przyjemny, tak dla odmiany – ekspres ze smoczą łodzią do Palermo

Na zdjęciu, kierowca Korneliusz Marecki

Każdego dnia spotykamy się z przykładami na to, że branża transportowa jest naprawdę ciężkim biznesem do uniesienia. Dla odmiany spójrzmy więc na jakiś pozytywny przykład, przypominający, że czasami ładunek może być lekki, odbiorca bezproblematyczny, stawka niewymagająca doładunków, a trasa po prostu ciekawa.

Robert Lupka, prowadzący firmę Trans-Vaniko, otrzymał ostatnio zlecenie na transport profesjonalnej smoczej łodzi. Ten nietypowy ładunek czekał na odbiór w miejscowości Parchim, na północnym wschodzie Niemiec, i miał dotrzeć do Palermo, czyli na południowowłoską wyspę Sycylię. Przewóz postanowiono wykonać ekspresowo, w podwójnej obsadzie, a sama łódź była sprzętem na tyle cennym i delikatnym, że pomimo ograniczonych rozmiarów uczyniono z niej ładunek całopojazdowy. I tak oto pełnowymiary ciągnik siodłowy z naczepą, wraz z Robertem oraz jego kierowcą Kornelem, ruszył w trasę liczącą ponad 2500 kilometrów z ładunkiem ważącym 260 kilogramów i przypiętym 24 pasami!

Skoro wstęp mamy już za sobą, czas wyjaśnić czym w ogóle są takie „smocze łodzie”. To środek transportu, którego historia sięga na kilka tysięcy lat wstecz, do starożytnych Chin, gdy bardzo wąskie i bogato zdobione łodzie wykorzystywano między innymi w religijnych obrzędach. Z czasem Chińczycy zaczęli się też na tych łodziach ścigać, a kilka tysięcy lat później, pod koniec ubiegłego wieku, moda na tego typu zawody dotarła także do Europy. Powstała wręcz światowa organizacja odpowiedzialna za wyścigi smoczych łodzi, a ponadto wytworzyło się kilka mniejszych inicjatyw. Wśród nich są między innymi wyścigi kobiet, które pokonały raka piersi i promują profilaktycznych badania. I właśnie do takich charytatywnych celów ma służyć różowa łódź, wysłana do Palermo.

Ta szczególna historia miała swój wpływ na okoliczności przewozu. Po raz pierwszy objawiło się to przy planowaniu powrotu, gdy żona i jednocześnie spedytorka Roberta zaczęła rozpracowywać cały labirynt austriackich zakazów ruchu. Wówczas szybko stało się jasne, że jeśli ciężarówka rozładuje się w Palermo w planowanym terminie, na powrocie trafi w Tyrolu na cały weekend z zakazami. Rozładunek trzeba było więc przełożyć na dzień wcześniej, późne godziny wieczorne, a czekające na smoczą łódź Włoszki jak najbardziej coś takiego zorganizowały. W tym celu musiały przełożyć wynajem żurawia, jako że łódź wymagała rozładunku górą, po prostu na jednej z przyportowych ulic.

Oczywiście ostatni etap trasy był też najciekawszy, w różnym tego słowa znaczeniu. Gdy bowiem ciężarówka dotarła w końcu na Sycylię, po około 40 minutach spędzonych na niewielkim promie, trzeba było zetrzeć się z lokalną infrastrukturą drogową. W praktyce oznaczało to wszechobecne remonty, objazd przez okolice czynnego wulkanu Etna i omijanie wypadku w bardzo gęstym ruchu. O godzinie 20 wieczorem udało się jednak w końcu dotrzeć pod port w Palermo, gdy trudno było nie zauważyć miejsca rozładunku. Poza wspomnianym żurawiem, na Actrosa czekał bowiem tłum kobiet, który z daleka machały i świeciły latarkami. Reprezentowały one towarzyszenie Aquile Rosa Lilt Palermo, startujące we wspomnianych, charytatywnych wyścigach. Członkinie organizacji od razu zaprosiły Roberta i Kornela na kolację, a przy okazji robiły sobie przy rozładunku pamiątkowe zdjęcia. Tutaj sprawy wróciły jednak do transportowej normy – kierowcy musieli odmówić posiłku i pędzić na kolejny prom, by zdążyć z powrotem przed tyrolskimi zakazami.

Porcja pamiątkowych widoków z trasy: