Sprawiedliwość na zakręcie cz. 3 – Polska, rok 2000 i ładunki kradzione przez karawaniarzy

W trzecim tekście z kryminalnej serii „Sprawiedliwość na zakręcie” autor Miłosz Urban przyjrzy się jednym z najskuteczniejszych złodziei ładunków w Polsce. Poprzednie teksty z tej serii znajdziecie pod tym linkiem.

Lata dziewięćdziesiąte na polskich drogach i parkingach były nie tyle wesołe, co szalone. Nagle zaroiło się na nich od pojazdów – i celowo używam tu słowa pojazdów, bo wiele z nich nie spełniało żadnych standardów transportowych – przewożących wszystko, co się dało sprzedać. A że wygłodniały rynek przyjmował każdą ilość towaru, byle nie był siermiężną produkcją rodzimych zakładów, na pakach, w przyczepach, naczepach i starych osobówkach można było znaleźć  każdy rodzaj ładunku.

Niewydolna milicja w dychawicznych polonezach, bazująca na utrwalanej przez dziesięciolecia wierze w sprawczą rolę „pana władzy”, potrafiła poradzić sobie nie tylko z łamiącymi nagminnie przepisy kierowcami (już wtedy wszyscy jeździliśmy „szybko, ale bezpiecznie”), ale też nie udało jej się odnaleźć w rzeczywistości, w której ktoś oczekiwał od nich uczciwej pracy. W dużym więc skrócie sytuacja wyglądała tak, że pieniądze leżały na drodze, nikt ich nie pilnował i nie groziła żadna kara, jeśli ktoś chciał je sobie przywłaszczyć.

Warunki wręcz wymarzone dla zorganizowanej przestępczości – dlatego trudno się dziwić, że grupy mafijne błyskawicznie podzieliły między siebie Polski rynek i rozpoczęły żniwa. Śmiali aż do bezczelności, brutalni i nienasyceni, kradli wszystko, co się tylko dało. Nikt nie szukał konkretnych towarów, tylko wypatrywał okazji. Polowanie zaczynało się już na granicy, gdzie członkowie gangu wybierali najbardziej obiecujące transporty i przekazywali je kolejnej ekipie, której zadaniem było znalezienie odpowiedniego miejsca na przeprowadzenie akcji. Najpopularniejszą metodą, funkcjonującą zresztą do dzisiaj, była metoda na plandekę. Polegała ona na siłowym sforsowaniu plandeki naczepy i wyjęcie takiej ilości towaru, na jaką pozwalał czas. Stosowano ją często w kombinacji z usypianiem kierowców gazem wpuszczanym do szoferki, środkami nasennymi podanymi w poczęstunku czy też ze wspólną degustacją alkoholu. Wśród emerytowanych policjantów do dziś krążą anegdotyczne opowieści o złodziejach, którzy zbyt mocno wczuli się w swoją rolę i częstując kierowców alkoholem sami skonsumowali go zbyt wiele, by być w stanie nie tylko cokolwiek ukraść, ale też żeby choćby oddalić się z miejsca planowanego przestępstwa.

Wolna amerykanka na drogach trwała stosunkowo długo, jednak wraz z końcem lat dziewięćdziesiątych i coraz większym nasyceniem rynku w zachodnie produkty przestępcy stali się bardziej wybredni. Nie kradli już wszystkiego jak popadnie – tym zajmowały się mniejsze grupy, korzystające z ochrony polskiej albo rosyjskiej mafii – tylko wybierali towary łatwo zbywalne, trudne do śledzenia i stosunkowo drogie. Skończył się też czas kompletnej bezkarności – policja korzystała z coraz lepszego sprzętu, udało jej się zinfiltrować największe organizacje przestępcze, w tym mafię pruszkowską i wołomińską, które obstawiły znaczną część kradzieży ciągników i z ich naczep, a część skruszonych gangsterów, w tym współpracownicy „Masy”, zaczęli zeznawać i w ramach współpracy z wymiarem sprawiedliwości przekazali informacje dotyczące również tego obszaru ich działalności.

Wojna z połowy i końca lat dziewięćdziesiątych, zakończona śmiercią wielu prominentnych mafiozów i rozbiciem największych grup przestępczych uwolniła rynek napadów i zostawiła po sobie pustkę, którą natychmiast wykorzystały mniejsze grupy, działające na własną rękę, ale szukające protektoratu silniejszych organizacji. Skończyły się czasy zatrzymywania ciężarówek „na poloneza” albo „na passata” z białymi drzwiami, za to znów wzrosła częstotliwość brutalnych napadów i kradzieży „na plandekę” i usypiania kierowców. Ten proceder nie zawsze kończył się dla spedytora tylko utratą towaru – na początku XXI wieku grupy niedoświadczonych złodziei z głupoty i niedbałości doprowadziły do śmierci kilku osób, podając zbyt dużo albo zbyt  mocno stężony gaz.

W tych warunkach w latach 2000 do 2002 działała jedna z ciekawszych organizacji przestępczych trudniących się kradzieżami – gang karawaniarza. Co ciekawe, jest o nim stosunkowo niewiele informacji. Z jednej strony wynika to z uwarunkowań technologicznych, bo przed rokiem dwutysięcznym internet nie był tak popularny jak dziś, a z drugiej dla przeciętnego człowieka napady na ciężarówki to coś, co dotyczy innych, więc po co się tym interesować, tym bardziej, że rzeczywistość przełomu wieków byłą dość trudna i brutalna, by zajmować się bezkrwawymi napadami na kierowców.

Szefem gangu, jednego z największych w tamtym czasie w Polsce, był dwudziestodziewięcioletni właściciel kilku firm pogrzebowych działających po zachodniej stronie Warszawy i podwarszawskich miejscowościach. Do grupy należało kilkadziesiąt osób, towar przechowywany był dziuplach, prywatnych garażach i pustostanach, a spieniężaniem go zajmowały się współpracujące z przestępcami podwarszawskie hurtownie i sprzedawcy w największym zagłębiu nielegalnego towaru w naszej części Europy, czyli z istniejącego jeszcze Stadionie X-lecia. I nic nie  byłoby w tym wszystkim nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że choć nazwa gangu została wymyślona na część herszta, spora część członków tej grupy zatrudniona była legalnie w przemyśle funeralnym i na co dzień organizowała pogrzeby. Co więcej, nawet kradziony towar nie trafiał do dziupli czy na stadion ciężarówkami czy furgonetkami, a… w dużej części karawanami. Gdyby tego było mało, broń służąca do napadów (choć nigdy nie udowodniono im korzystania z niej), przechowywana była w skrytce w jednej z kaplic pogrzebowych.

Grupa Karawaniarza rozpoczęła działalność w roku 2000 – a przynajmniej tyle udało się udowodnić im w czasie procesu. Wiele wskazywało, że doświadczenie i umiejętności członkowie gangu zdobywali już wcześniej, jednak nie wystarczyło materiału dowodowego, by skazać ich za wcześniejsze czyny. Zaskakiwać może skuteczność kilkudziesięcioosobowej grupy, która nie działając w ramach dużej organizacji mafijnej, przez lata dokonuje serii kilkudziesięciu napadów, w czasie których głównie kradnie całe naczepy i jednocześnie bardzo skutecznie wymyka się wymiarowi sprawiedliwości. Lektura bardzo skąpych akt, do których udało mi się dotrzeć, nie pozostawia wątpliwości: gang Karawaniarza był jedną z lepiej zorganizowanych złodziejskich machin, które dyscypliną i skutecznością dorównywały wyspecjalizowanym firmom. Poszczególni członkowie mieli swoje zadania i w sprawach „zawodowych” – a nie mówię tu o pogrzebach – kontaktowali się tylko ze wskazanymi osobami. Kierownictwo grupy wbrew „trendom rynkowym” robiło wszystko, byle tylko unikać przemocy. Doświadczeni przestępcy wiedzieli, że brutalność może i jest skuteczna, ale bardzo szybko ściąga na siebie uwagę organów ścigania. Zatrudniała prostytutki, których zadaniem – poza domyślnym – było podawanie kierowcom alkoholu ze środkami uspokajającymi, co znacznie ułatwiało przejęcie jego samochodu. Dzięki zabezpieczonym samochodom wiemy również, że członkowie bandy korzystali z samochodów udających radiowozy i dwuczęściowych kolców z tulejkami, służącymi do przebijania opon. Ponieważ zwykły gwóźdź nie powodował odpowiednio szybkiego spadku ciśnienia, na kolec zakładano kawałek zaostrzonej rurki, która zostawała w gumie, stanowiąc ujście powietrza.

Efektywność Gang Karawaniarza zawdzięcza również systemowemu podejściu do gromadzenia informacji na temat transportowanych produktów. Szefostwo grupy opłacało kierowców i nawet właścicieli firm spedycyjnych, którzy czasem woleli skorzystać z ubezpieczenia, niż zadrzeć z przestępcami.

I pewnie Karawaniarz i jego ludzie długo łupiliby kolejne transporty, gdyby nie odrodzenie się struktur mafijnych w stolicy. Nauczeni doświadczeniem przestępcy z grup pruszkowskiej i wołomińskiej, którzy jako pierwsi wychodzili z więzień, mieli za zadanie przygotowanie miejsca pod dalszą działalność szefów, odsiadujących wyższe wyroki. Nie chcąc ściągać na siebie uwagi policji, pod której obserwacją cały czas się znajdowali, woleli załatwiać porachunki z nowymi przeciwnikami czyimiś rękoma – w tym wypadku… stróżów prawa. Seria donosów pozwalała sprawniej pozbyć się konkurencji, niż napad z bronią czy popularna ustawka. I tak na początku roku 2002 policja rozpoczęła kulminacyjną fazę operacji Madras, która doprowadziła w marcu tego samego roku do jednoczesnego aresztowania Karawaniarza i siedemnastu jego ludzi. Była to wówczas jedna z większych akcji policyjnych, skoordynowana na tyle dobrze, że mimo działania w ośmiu miejscowościach na raz, żaden z namierzonych przestępców nie zdołał ostrzec pozostałych i wszyscy zostali zatrzymani.

Dziś herszt Gangu Karawaniarza jest już na wolności i dalej pracuje w branży pogrzebowej i nic nie wiadomo, by po odsiadce stosunkowo wysokiego wyroku dziewięciu lat więzienia znów wszedł w konflikt z prawem. Można powiedzieć, że jako człowiek z branży funeralnej „sztywno” trzyma się zasady, co wolno wozić karawanem, a czego nie.