Właśnie opisałem nowy cennik opłat drogowych z Niemiec, według którego przewoźnicy będą dopłacali po 16 euro na każde 100 kilometrów za używanie ciężarówki spalinowej. Jednocześnie Unia Europejska snuje plany, by do 2040 roku całkowicie zakazać sprzedaży nowych ciężarówek z silnikami spalinowymi. Tymczasem za naszą wschodnią granicą znajdziemy kraje, które absolutnie nie są czymś takim zainteresowane. Czy więc oznacza to, że za kilkanaście lat przewoźnicy na przykład z Ukrainy lub Kazachstanu dalej będą jeździli u nas dieslami, a my będziemy musieli przesiąść się na elektryki?
Powyższe pytanie padło w czasie krajowej prezentacji elektrycznych modeli eActros, eEconic oraz eFuso. Mało znanej odpowiedzi udzielił zaś Przemysław Rajewski, prezes Mercedes-Benz Trucks Polska. Jak stwierdził, Unia Europejska szykuje już specjalny mechanizm, który ma za zadanie wyeliminować powyższy scenariusz. Przybierze to formę specjalnych opłat za emisję CO2, które każdy pozaunijny przewoźnik będzie musiał zapłacić przy wjeżdżaniu na teren wspólnoty. W ten sposób chce się więc wymusić, by również pozaunijne firmy transportowe, ale regularnie jeżdżące do krajów Unii Europejskiej, przesiadły się na pojazdy elektryczne lub wodorowe.
Jak ma wygląda to w praktyce, łatwo sobie wyobrazić. Otóż na przykład kazachska ciężarówka dotrze do wschodniej granicy Polski i będzie chciała wjechać na teren Unii Europejskiej, udając się dalej na zachód. Na podstawie listu przewozowego będzie można oszacować, jaki będzie jej dystans pokonywany na terenie krajów wspólnoty. Teoretycznie da się to nawet oszacować w kółku. Przeliczy się to więc przez emisję CO2 i wystawi opłatę na tyle wysoką, by regularne wykonywanie takich tras dieslem stało się bardzo kosztowne. Choć oczywiście pozostaje pytanie, czy oszczędności z używania diesla na reszcie trasy, tej wiodącej już poza Unią Europejską, nie zrekompensują tej unijnej opłaty, skłaniając pozaunijne firmy do trzymania się starszej, tańszej technologii.
