Jak ciężarowym Fordem na gaz drzewny ukradli miliony – akcja z okupowanej Warszawy

77 lat temu, 12 sierpnia 1943 roku, Armia Krajowa przeprowadziła brawurową akcję z udziałem samochodów ciężarowych. Żołnierze napadli na warszawski transport gotówki, samemu też wykorzystując do tego ciężarówkę. Tym razem nie będzie więc zwykłego artykułu z serii „Sprawiedliwość na zakręcie”, a zamiast tego jej autor Miłosz Urban przyjrzy się wydarzeniom z okupowanej stolicy:

W okresie II wojny światowej Armia Krajowa zmagała się z ogromnymi niedoborami sprzętu, ludzi i pieniędzy. Brakowało w zasadzie wszystkiego, a nie było możliwości, by uzupełnić te braki drogą wówczas legalną. Pozostawało więc działanie, do jakiego przygotowywani byli żołnierze polskiego podziemia.

W okupowanej Warszawie, ze względu na rozmach i zakres działań, potrzeby zdecydowanie przewyższały możliwości. Z każdej akcji, z której słyną do dziś oddziały podziemia, żołnierze – często nastoletni chłopcy – mieli obowiązek dostarczania broni zabitych Niemców. I o ile w czasie wojny zdobycie broni nie było aż tak skomplikowane (przypominam – mówimy o czasach sprzed wybuchu Powstania Warszawskiego, kiedy jeszcze dostanie się do Warszawy nie było niemożliwe), tak cała ta machina nie mogłaby funkcjonować bez pieniędzy. Fundusze konieczne były na wykupywanie więźniów, łapówki, zapłatę za informacje, jedzenie dla ukrywanych – jednym słowem, na wszystko. Większość pieniędzy trafiała do okupowanej Warszawy za pośrednictwem Cichociemnych, jednak ich misje ograniczały się głównie do jesieni i zimy, a i ilość dostarczanych przez nich środków nie była przecież nieograniczona. Stąd zrodził się pomysł, by pieniądze zdobyć za pomocą doskonale znanych Armii Krajowej metod – przechytrzając Niemców.

W czasie wojny, gdy na każdym rogu można było spotkać niemieckiego żandarma, a represyjna nazistowska machina działała pełną parą, napad na transport pieniędzy nie był sprawą prostą. Dlatego na jego staranne zaplanowanie poświęcono ponad rok! Prace planistyczne, zatwierdzone przez komendanta głównego AK generała Roweckiego „Grota”, rozpoczęły się wiosną 1942 roku. Na początku najważniejszą sprawą było zdobycie informacji o tym, jak pieniądze z Banku Emisyjnego trafiają na dworzec, by zostać rozwiezione do oddziałów w całej okupowanej Polsce.

Do współpracy z wywiadem zgłosiło się już wcześniej dwóch pracowników banku. Michał I i Michał II (to oczywiście pseudonimy), stali się nieocenionym źródłem wiedzy, bez której akcja nie doszłaby do skutku.  Dzięki tym informacjom, akcja napadu na transport pieniędzy była gotowa na wiosnę 1943 roku. Od tej chwili pozostało tylko czekać  na właściwą okazję – czyli wysyłkę jak największą kwoty.

W tym casie okazało się również, że z racji coraz większego nasilenia walki polskiego podziemia,  niemieckie władze powzięły kroki, które miały zapewnić bezpieczeństwo przewożonej gotówce. Dla niepoznaki wszystkie transporty odbywały się wozami wypożyczanymi z Zakładu Oczyszczania Miasta – jedną ciężarówką z czterema strażnikami i pracownikami banku, do których należało przeładowywanie pieniędzy,  i jednym samochodem osobowym, w którym zasiadała ochrona. Na dodatek, transporty odbywały się trzema drogami, wybieranymi w chwili wyjazdu przez szefa straży bankowej.

Ogromny pech, lekceważenie i bezmyślność sprawiły, że dosłownie na chwilę przed akcją przejęcia środków miała miejsce jedna z największych kompromitacji polskiego podziemia. Piątego czerwca 1943 roku w kościele św. Aleksandra odbywał się ślub jednego z oficerów Kosy – oddziału OSY-KOSY wyznaczonego do przeprowadzenia napadu. W wyniku prawdopodobnej denuncjacji (do dziś podważanej przez wielu poważnych historyków), świątynię otoczyły oddziały gestapo. W aresztach znalazło się osiemdziesięciu dziewięciu żołnierzy polskiego podziemia i wielu z nich zapłaciło za lekkomyślność (zgromadzenie tak wielu osób w jednym miejscu!) życiem.

Akcja napadu na wóz bankowy została natychmiast zawieszona. Bez dzisiejszych środków łączności, nie dało się stwierdzić, czy to jednostkowy „wypadek przy pracy”, czy może okupant posiada wiadomości zagrażające większej ilości członków podziemia. Nie pozostawało nic innego, jak czekać. Dopiero po miesiącu, gdy wiadomo już było, że aresztowania nie obejmują innych żołnierzy i żołnierek, wznowiono przygotowania do akcji – a trzeba było przecież zorganizować nowy oddział do jej przeprowadzenia!

Dowódcą akcji został mjr Jan Kiwerski „Lipiński”, dowódca Oddziały Dyspozycyjnego Kedywu KG Motor 30, a wykonanie niebezpiecznego zadania powierzono oddziałowi specjalnemu Poli ( z Motoru właśnie), wzmocnionemu członkami Kosy, którzy nie wzięli udziału w pamiętnym ślubie i uniknęli tym samym aresztowania.

Żołnierze przystąpili do obserwacji poprzedzającej skok. Wszystkie wcześniejsze informacje się potwierdziły, a udało się je wzbogacić o takie szczegóły, jak to, że transporty odbywają się przeważnie tą samą drogą, a czasem zamiast samochodu osobowego za ciężarówką podąża motocykl Wehrmachtu z koszem.

Pod koniec lipca plan akcji był już zapięty na ostatni guzik. Z trzech możliwych tras jedna została wyłączona przez remont nawierzchni, a żołnierze AK przygotowali się do zablokowania drugiej, by transport wjechał prosto w zasadzkę.

Dzięki informacjom od Michałów I i II z Banku Emisyjnego, do AK dotarła informacja o transporcie, którym na dworzec miało trafić ponad sto milionów złotych. Wyznaczono go na 12 sierpnia 1943 roku.

Wybór ulicy Senatorskiej na miejsce ataku nie był przypadkowy. Ze względu na zwiększoną ochronę przewożonych środków wiadomo było, że dojdzie do wymiany ognia. Strzały z pistoletów maszynowych, oddawane przez niedoświadczonych nastolatków i dwudziestokilkulatków mogły doprowadzić do dużej ilości przypadkowych ofiar – a domy wzdłuż jednej strony ulicy Senatorskiej we wrześniu 1939 zostały zbombardowane i zmieniły się w gruzowisko. Niecelne kule nikomu więc nie groziły.

Oddział atakujący podzielono na trzy grupy, z czego jedna miała zająć się obstawą, druga zabezpieczać miejsce akcji, a trzecia przejąć pieniądze.

Na ulicy Senatorskiej nieco wcześniej zaparkowany został samochód ciężarowy zwany „kitajcem”. Ponieważ nie były to czasy powszechnego dostępu do aparatów fotograficznych, zapisywanie czegokolwiek było wówczas niemal równoznaczne z wydaniem na kogoś wyroku, bo zapiski mogły wpaść w ręce gestapo, a relacje młodych, przerażonych ludzi nie zawsze były dokładne, dziś trudno jednoznacznie ustalić, co to był za samochód. We wspomnieniach członków oddziału przewija się głównie marka chevrolet i ford, a przezwisko „kitajec” miałoby pochodzić od reklamy na drzwiach. Dziś wszystko jednak wskazuje, że samochodem tym był przedwojenny ford, albo bezpośrednio oparty na podwoziu Forda T, albo na jednym z jego kolejnych wcieleń, a wynika to z kilka przesłanek. Otóż sięgając do źródeł, można znaleźć przedwojenne wzmianki o polskim prawie jazdy wydawanym specjalnie dla samochodów Forda. Prawo jazdy miało kategorię II B i obejmowało niezbyt wówczas szeroką gamę ciężarówek, pickupów i samochodów osobowych tej marki, ze względu na specyfikę ich obsługi i prowadzenia. Po pierwszej wojnie światowej Fordy T i ciężarówki oparte na tym samym podwoziu, czyli Fordy TT były najpopularniejszymi samochodami w wojsku polskim, a wraz z rozbudową montowni tych aut w Niemczech, stały się one najczęściej kupowanymi autami w ogóle. Z tamtych czasów (lata dwudzieste i trzydzieste!) pochodzą popularne przezwiska Forda T i jego wcieleń – właśnie „kitajec” i „kitajski mercedes”. To skłania mnie to uznania, że kitajcem był właśnie Ford TT lub nowocześniejszy AA z wysokimi burtami, a opowieść o reklamie na drzwiach powstała dużo później. Trzeba mieć na uwadze, że to były czasy konspiracji, gdzie cechy charakterystyczne, takie jak rzucająca się w oczy reklama na drzwiach, dekonspirowałaby auto wykorzystywane przez AK.

Ford TT:

Ford AA:

Najciekawszą jednak informację na temat tego auta znajdujemy we wspomnieniach Kazimierza Skrobika „Konia”, który w nagraniu sporządzonym dla Muzeum Powstania Warszawskiego (Archiwum Historii Mówionej) przytacza fakt – może i bez wielkiego znaczenia dla zwykłego czytelnika, jednak dla osób zainteresowanych motoryzacją to coś bardzo interesującego – otóż kitajec na co dzień napędzany był nie benzyną, a gazem drzewnym! W czasie okupacji braki zaopatrzeniowe były tak ogromne, że spotykało się stosunkowo często takie modyfikacje. I choć dziś w zasadzie się o tym nie wspomina, auta te, prócz całej masy części zamiennych dorabianych na miejscu, były wyposażane w kotły do zgazowywania drewna liściastego (drzewo iglaste jest zbyt żywiczne i błyskawicznie zapychało gaźnik i niszczyło silnik). Zasilany w ten sposób samochód tracił wprawdzie około 1/3 pierwotnej mocy, jednak powszechność dostępu do drewna i konieczność sprawiały, że nikt nie ronił nad tym faktem łez.

Przygotowując kitajca do akcji na ulicy Senatorskiej, silnik został przestrojony z powrotem na benzynę, lecz nie dokładnie, bo w trakcie ucieczki zaczął strzelać w wydech niespalonym paliwem, co doprowadziło do zamieszania i niewiele brakowało, a mogłoby skończyć się tragedią. Na szczęście nikt nie odpowiedział ogniem na serię strzałów z wydechu starego forda, a kitajec był wykorzystywany przez ruch oporu jeszcze wielokrotnie.

Wracając do samej akcji, wóz zaparkowany został pod stojącymi kamienicami po nieparzystej stronie ulicy (chodzi oczywiście o nieparzyste adresy). Za wysokimi burtami paki siedzieli ukryci żołnierze podziemia z bronią palną, a na wydłużonych błotnikach (kolejna poszlaka wskazująca na Forda) dwie kolejne osoby. Zadaniem obsady kitajca było zneutralizowanie zagrożenia ze strony Niemców w ciężarówce z pieniędzmi, przy czym mieli oni pozostać przy życiu, żeby zminimalizować możliwą akcję odwetową. Z braku doświadczenia, nerwów i słabej komunikacji, wszyscy Niemcy zginęli, a wraz z nimi poległo trzech polskich pracowników banku.

Sama akcja wyglądała tak, że kiedy ciężarówka ZOM omijała zaparkowanego kitajca, na środek ulicy wytoczony został wózek z drewnianymi skrzynkami. ZOM dysponował wówczas Oplami Blitzami, Studebakerami i kilkoma Chevroletami (ta marka była w II RP bardzo rozpowszechniona – na podwoziu trzytonowego Chevroleta 157 zbudowany został przecież słynny wóz opancerzony Powstania Warszawskiego Kubuś). Nie trafiłem na informacje, jaki był to samochód, wiadomo jednak, że tego samego dnia został porzucony przez członków podziemia i do następnego dnia częściowo rozszabrowany. Zaraz za autem ZOM-u jechał mniejszy samochód osobowy z niemiecką ochroną, która miała zostać zlikwidowana przez drugą grupę żołnierzy – tutaj znów mogę opierać się na wspomnieniach ówczesnych członków podziemia, którzy wymieniają Opla Kadetta, albo któryś z dwóch modeli Fiata – 505 lub 508. Niezależnie jednak od marki, jakim jechali niemieccy żołnierze, wszyscy błyskawicznie zginęli.

Akcja trwała niecałe dwie i pół minuty, kosztowała życie trzech polskich pracowników banku (czterech zostało rannych), sześciu niemieckich policjantów, a dwóch żołnierzy AK odniosło niegroźne rany. Udało się za to zdobyć łup w wysokości około stu sześciu milionów złotych, a efekt, który towarzyszył tak brawurowo przeprowadzonej akcji, był nie do przecenienia. Informacje o niej rozeszły się błyskawicznie po całej Europie!

Zaraz po zakończeniu strzelaniny wszyscy zaangażowani w akcję ewakuowali się z ulicy Senatorskiej samochodem ZOM-u z pieniędzmi, kitajcem i półciężarówką z otwartą platformą, zwaną „leosiem” (od imienia jego kierowcy).

W każdym wymiarze Akcja na Sto Milionów,  zwana również Akcją Góral od pięciusetzłotowych banknotów zwanych „góralami” od umieszczonego na nich wizerunku, okazała się ogromnym sukcesem. Trudno mówić o niej inaczej, jak o jednym z najbardziej spektakularnych pokazów, do czego zdolne jest podziemie niepodległościowe w Polsce, a zdobyte środki pozwoliły na wiele innych akcji i działań AK. Wiadomo również, że „leoś” i „kitajec” były wykorzystywane przez żołnierzy AK jeszcze nie raz. Niemcy oczywiście próbowali dowiedzieć się czegokolwiek o organizatorach akcji i odzyskać pieniądze. Wywieszali w tym celu plakaty informujące o nagrodzie w wysokości pięciu milionów złotych za pomoc w odzyskaniu środków. Nie spodziewali się, że po kilku dniach na większości plakatów znajdą się naklejone paski papieru z informacją od polskiego podziemia, które przebijało ich ofertę i oferowało dziesięć milionów każdemu, kto wskaże kolejny taki transport!