Zestaw z pchaczem siodłowym: naczepa przed kabiną i kierowanie przez dwie osoby

Autor tekstu: Krystian Pyszczek

Przewóz broni nuklearnej jest tematem, który już niejednokrotnie poruszałem na łamach 40ton (m.in. tutaj oraz tutaj). Nie wynika to tylko z mojego zainteresowania tematami militarnymi, ale też z wyjątkowych rozwiązań stosowanych w takim transporcie. Dzisiejszy artykuł zostanie więc utrzymany w podobnych klimatach i po raz kolejny będę mówił o naprawdę niezwykłym zestawie. Zestawie, który nie dość, iż stanowił broń samą w sobie, to jeszcze składał się z ciągnika z siodłem umieszczonym przed kabiną, a także z naczepy całkowicie pozbawionej kół.

Działo T131:

Na przełomie lat 40-tych i 50-tych Stany Zjednoczone opracowały koncepcję która zakładała użycie broni atomowej  także do celów taktycznych czyli bezpośrednio na polu walki. A ponieważ ówczesne bombowce nie były zbyt precyzyjne, podobnie jak raczkująca technologia rakietowa, Amerykanie postanowili po prostu zbudować działo, które mogłoby strzelać pociskami artyleryjskimi wyposażonymi w głowice jądrowe. Prace nad całym projektem rozpoczęto w 1949 roku, a ich wynikiem był niezwykły system M65 zwany Atomic Annie. Podstawowym elementem „Atomowej Ani” było działo T131 przystosowane do  wystrzeliwania prawie 370 kilogramowych pocisków kalibru 280 mm na dystansie do 32 km (w teorii, bowiem sami żołnierze często wspominali o zasięgu do 56 kilometrów). Każdy taki nabój miał moc na poziomie 15 kiloton: w praktyce oznaczało to, iż siła wybuchu jednej takiej „atomówki” odpowiadała scenariuszowi w którym wysadzamy aż 15 tys. ton trotylu. Jak potężna była to skala niech świadczy fakt, iż bomba o podobnej mocy wystarczyła aby zrównać z ziemią japońską Hiroszimę. Tyle jeśli chodzi o aspekt czysto militarny, czas teraz omówić część transportową, która w przypadku „Atomowej Ani” jest dosyć niezwykła. Dlaczego? Otóż głównym nośnikiem działa T131 miała być platforma T72 Gun Carriage, która nie dość, że nie posiadała kół, to jeszcze dosłownie wisiała pomiędzy dwoma ciągnikami.

Mack T8:

Skąd wziął się ten nietypowy pomysł? W tym celu musimy cofnąć się do 1945 roku, kiedy to marka Mack zaprojektowała niezwykły transporter czołgów. Mack T8, bo taką nazwę otrzymał omawiany zespół pojazdów, składał się z dwóch ciągników, oraz centralnej platformy ładunkowej znajdującej się pomiędzy ciężarówkami. Jak się okazało ten nietypowy układ miał wiele zalet: przede wszystkim znacząco poprawiał on wydajność i zdolności transportowe, a także pozytywnie wpływał na manewrowość . Całość ważyła 43 tony, liczyła ponad 18 metrów długości i była napędzana dwoma silnikami benzynowymi Hall-Scott o mocy 240 KM każdy.

Mack T9:

Oczywiście z biegiem lat Mack T8 był rozwijany. Wkrótce potem zaprezentowany został m.in. zmodernizowany wariant T8E1 napędzany przez dwie 18-litrowe benzynowe V-ósemki Forda GAA o mocy 500 KM każda: jako ciekawostkę warto dodać, iż ten sam silnik wykorzystywano m.in. w czołgach Sherman. W końcu w 1950 roku, kiedy to projekt Atomic Annie nabierał kształtu, Mack zaprezentował też wersję T9, która zamiast pojazdów pancernych miała na swojej „wiszącej” naczepie transportować rzeczone działo do pocisków nuklearnych . Ostatecznie jednak nic z tych śmiałych planów nie wyszło, bowiem kontrakt na budowę „atomowych” ciągników niespodziewanie wygrała inna, konkurencyjna firma, mianowicie Kenworth.

Po lewej Kenworth M249, po prawej Kenworth M250:

Po lewej Kenworth M250, po prawej Kenworth M249:

Schemat całego zestawu:

Kenworth zbudował dwa modele ciężarówek, które oznaczone zostały symbolami M249 oraz M250. Pierwszy z nich, docelowo znajdujący się na przodzie zestawu, był dwuosiowym ciągnikiem o konwencjonalnym układzie, a więc siodło znajdowało się w nim za kabiną kierowcy, nad drugą osią. Źródło napędu M249 stanowił chłodzony powietrzem 6-cylindrowy silnik benzynowy Continental AO-895-4 o  pojemności 14,6 litra i mocy 375 KM. Motor ten połączono z 3-biegową manualną skrzynią Allison TX-500, która przekazywała napęd na wszystkie cztery koła. 

Znacznie ciekawiej prezentowała druga ciężarówka zestawu, czyli M250 (T10B). Przede wszystkim należy zauważyć, iż w jej przypadku zastosowano dosyć nietypowe rozwiązanie polegające na umieszczeniu siodła przed kabiną kierowcy, mniej więcej na środku pojazdu.  Można więc powiedzieć, że nie był to ciągnik, lecz pchacz siodłowy. Co więcej, omawiany ciągnik zupełnie nie posiadał skrzyni biegów. Dlaczego? Otóż M250 pełnił głównie rolę pomocniczą, a jego kierowca odpowiedzialny był jedynie za manewrowanie: układ hamulcowy oraz jednostka napędowa (która była taka sama jak w M249) były natomiast kontrolowane z prowadzącej ciężarówki zestawu.

Oczywiście jazda tym ważącym 78 ton oraz długim na 26 metrów zestawem wymagała sprawnej komunikacji, dlatego też obaj kierowcy nieustannie porozumiewali się ze sobą, za pośrednictwem wbudowanego intercomu. Tutaj jako ciekawostkę dodam, że podobne rozwiązanie, choć w mocno uproszczonej formie, jest stosowane do dnia dzisiejszego m.in. w amerykańskim transporcie gabarytów oraz w amerykańskich wozach strażackich. Tam nadal się zdarza, że na końcu zestawu siedzi dodatkowy kierowca i kieruje osiami naczepy. Jak widać, za oceanem nadal kocha się najprostsze możliwe rozwiązania.

Praca tylnego kierowcy we współczesnym wozie strażackim z USA:

Jak to wszystko ostatecznie sprawdziło się w praktyce? Aby odpowiedzieć na to pytanie najpierw należy prześledzić dalszą historię „Atomowej Ani”. Przede wszystkim należy tu wspomnieć o dniu 25 maja 1953 roku. Wówczas to na poligonie w Nevadzie dokonano pierwszego i na szczęście ostatniego strzelania z M65 przy użyciu pocisków jądrowych. O godzinie 8.30 M65 wystrzelił pojedynczy pocisk który eksplodował w odległości 11 kilometrów od stanowiska obsługi.

Próba z 25 maja 1953 roku:

Wojskowi byli na tyle zadowoleni z nowej broni, iż ostatecznie w szeregi armii amerykańskiej przyjęto 20 takich zestawów . Większość z nich rozmieszono potem w Niemczech Zachodnich, z myślą o walce ze Związkiem Radzieckim, natomiast pozostałe wysłano na japońską wyspę Okinawa. I to właśnie podczas służby w Niemczech odkryto pewne wady M65, wynikające przede wszystkim z ogromnych rozmiarów.

Przede wszystkim jazda tym 26-metrowym monstrum po europejskich drogach była istną katorgą przy konieczności współpracowania dwóch kierowców. Dodatkowo, choć w teorii prędkość maksymalna „Atomowej Ani” wynosiła około 40 km/h, w praktyce kierowcom nakazano nie przekraczać 15 km/h, zwłaszcza podczas jazdy po zakrętach. Oczywiście te regulacje nie wzięły się znikąd: nuklearne działa były dosyć niestabilne, przez co amerykańskie ciężarówki często uczestniczyły w wypadkach drogowych.  Mów się nawet, iż w czasie jednego z przejazdów Amerykanie przewrócili cały zestaw na bok! Do kolejnych problemów należało zaliczyć także dosyć przeciętne zdolności terenowe oraz horrendalnie wysoką cenę. Otóż jedna „Atomowa Ania” kosztowała wówczas 800 tys. dolarów: według dzisiejszej wartości pieniądze jest to kwota o równowartości 7 milionów dolarów, czyli ponad 31,6 miliona złotych!

Rozwój nowocześniejszych metod przenoszenia broni jądrowej sprawił, iż w 1963 roku, a więc po zaledwie 10 latach użytkowania, działa M65 zostały uznane za przestarzałe. To przyspieszyło decyzję o ich wycofaniu.  Ze wszystkim 20 sztuk, aż 12 zostało zezłomowanych. Do dnia dzisiejszego zachowały się jednak 3 kompletne zestawy, które eksponowane są obecnie w  U.S. Army Ordnance Museum  (Aberdeen, Maryland), Muzeum Artylerii Armii Stanów Zjednoczonych (Fort Sill, Oklahoma) i Narodowym Muzeum Nauki i Historii Jądrowej (Albuquerque, Nowy Meksyk).

M65 Atomic Annie w jednym z niemieckich miast: