Wspomnienia z trasy do Iranu w barwach PEKAES Warszawa – część 14

Marzenia się spełniają – Wspomnienia z pierwszej jazdy do Iranu

Część 14

14 stycznia, piątek

Po śniadaniu idziemy odprawiać się na Urząd Celny, zabierając ze sobą nasze wszystkie dokumenty oraz kwit wagowy i przepustkę wystawioną przez policję. Pogoda dzisiaj jest bardzo ładna, świeci słońce, a śniegu jest około 15 centymetrów. Temperatura wynosi -19 stopni. Teraz dopiero widać ten ogromny plac, na którym wczoraj stanęliśmy. Obok nas stoi kilkanaście samochodów bułgarskich i węgierskich, natomiast trochę niżej plac jest zastawiony licznymi samochodami tureckimi, bardzo mocno obładowanymi. oni to  są prawdziwymi mistrzami w tym załadunku ponieważ ładunek mają tak wysoko załadowany prawie jak nasze samochody, to prawie cztery metry wysokości. Oczywiście jest to wszystko przykryte plandekami i mocno przepasane grubymi linami, a wynika z tego, że czym więcej przewiezie się ładunku, tym więcej ma się kasy.

Jeszcze niżej widać długą kolejkę samochodów powracających z Iranu i oczekujących na wjazd na urząd celny. I tutaj widać jaki mają problem z podjazdem pod górę. Droga jest tak wyślizgana, że świeci się jak lusterko, kilka samochodów stoi w poprzek, podjazdu tarasując przejazd innym samochodom. Jak nie posypią piaskiem, to na pewno nie podjadą, ale to już jest ich zmartwienie. My dochodzimy do dużego baraku w którym prawdopodobnie jest urząd celny. Przed wejściem do tego budynku stało czterech wysokich, dobrze zbudowanych żołnierzy, ubranych w czarne mundury. Sprawdzili nam teczki z dokumentami, oraz ze względów bezpieczeństwa obszukali nas, czy nie mamy przy sobie broni lub czegoś innego np. (materiały wybuchowe), ponieważ Iran jest w stanie wojny z Irakiem. Niczego nie znaleźli i kazano nam  wejść, otwierając  drzwi.

Wchodząc do środka w pierwszej chwili pomyślałem, że to nie tutaj, gdyż wewnątrz panował straszny tłok. Tureccy kierowcy byli zarośnięci, brudni, krzykliwi i wpychali się jak najbliżej okienka, w którym były przyjmowane dokumenty. Nie zważali na nic, kompletny brak kultury, a przy tym nie uznawali zasad ustawiania się w kolejce. Dominowała siła, arogancja, krzykliwość a nawet bezwzględność w stosunku do swoich rodaków. Rozglądając się na wszystkie strony nie zauważyliśmy szyldu naszego spedytora. Już chcieliśmy wychodzić, aby przejść do innego budynku, gdy podszedł do nas człowiek ,który umiał trochę po niemiecku. Po krótkiej rozmowie przedstawił się, że jest naszym spedytorem.

Poszliśmy razem z nim sprawdzić plomby, no i jakby to nie było, już chciał bakszysz po jednej paczce papierosów od każdego samochodu. A za szybkie załatwienie dokumentów chciał dodatkowo jeszcze po jednej paczce papierosów. My byliśmy już na to przygotowani, więc dostał od każdego na razie po jednej paczce papierosów. Ale że ja z Władkiem mieliśmy samochody z przyczepami, musieliśmy jeszcze dołożyć po jednej paczce, bo musiał otworzyć dodatkowo jedne drzwi więcej. Takie tutaj panują zwyczaje i porządki. Przy tej okazji zapytałem się czy mogę mieć aparat fotograficzny i czy mogę robić zdjęcia w Iranie. Odpowiedział, że tak, tylko muszę zgłosić przy ostatniej kontroli przed wyjazdem z granicy i muszą wpisać aparat w kartę policyjną. Powiedział również, że tutaj na granicy nie mogę robić żadnych zdjęć, bo policja lub żandarmeria mogą zabrać mi aparat i wsadzić mnie do ciurmy. Wszystko więc jasne. Po zabraniu naszych dokumentów, kazał nam czekać w tym przepełnionym baraku. Nie mieliśmy innego wyjścia.

Usiedliśmy na ławce pod ścianą, na której było zawieszonych bardzo dużo portretów Ajatollaha Chomeiniego. Przy tym było też wiele napisów po irańsku, z czego my niczego nie rozumieliśmy, gdyż nie znaliśmy tego pisma. Tak siedząc przyglądaliśmy się tym zarośniętym i nerwowym tureckim kierowcom, którzy byli przeróżnie poubierani. Jedni byli ubrani w normalne długie spodnie, takie jak my nosimy, inni mieli zawiązane nogawki przy kostkach, a przy tym spodnie mieli dość dziwne, bo to, co miało być w kroczy, mieli poniżej kolan. Jeszcze inni mieli długie sukmany, a na głowie przeróżnie pozawijane chusty lub turbany. Wielu z nich składało modły pod zawieszonymi portretami. Byli przeważnie bardzo zarośnięci. Tylko te ich białe zęby i czarne błyskające oczy świadczyły, że nie są Europejczykami. Niekiedy patrzyli na nas i coś gestykulowali pokazując w naszą stronę. Panował tutaj straszny tłok i gwar. A przy tym był znowu ten nieprzyjemny zapach. My dziwnie się tutaj czuliśmy. Naprawdę jest to już inny świat, faktycznie to już są tereny dawnej Persji.

Po ponad dwóch godzinach oczekiwaniu podszedł do nas spedytor i zaprowadził nas do biura gdzie mieliśmy dokonać opłaty za przewożony ładunek. Ja zapłaciłem 400 riali czyli około 20 dolarów. Po zapłaceniu i otrzymaniu kwitów spedytor wraz z dwoma urzędnikami  przyszli z nami do samochodów, aby pozrywać plomby i pootwierać samochody oraz przejrzeć przewożony ładunek. Rozerwali przy tym kilka kartonów i otworzyli kilka skrzyń, stale mrucząc coś pod nosem, z czego my niczego nie rozumieliśmy. Przechodzili tak kolejno od jednego do drugiego samochodu. Koledzy z chłodniami, którzy wieźli jajka mieli lepiej, bo otwierali tylko jedne drzwi i zaraz je zamykali ponieważ na dworze panował mróz, a temperatura jajek nie mogła spaść poniżej zera.

W między czasie doszedł jakiś stary arab, w długim wybrudzonym płaszczu, w brudnej czapce z rydlem a na dodatek był bardzo zarośnięty, wyglądający jak żebrak. Ręce miał bardzo brudne, trzymając w jednej ręce mały łom do otwierania skrzyń, a w drugiej jakiś dziwny młotek, taki jak kiedyś używali u nas brukarze, którzy wykładali drogę kostką lub tzw. kocimi łbami. Był niewielkiego wzrostu, może miał metr trzydzieści a może metr czterdzieści. Ale co się okazało, ten mały karakan zaczął wchodzić pod nasze samochody i przyczepy, szukając whisky i papierosów. Jego wzrost idealnie pasował do takiej pracy i teraz już wiedziałem, dlaczego był taki brudny. Natomiast dwaj urzędnicy skrupulatnie przeszukiwali kabiny, zaglądając w każdy zakamarek. Nawet z mojej torby musiałem wszystko powykładać. Pukali również w podsufitkę oraz drzwi, nie znajdując niczego o co można by się przyczepić. Na koniec musiałem im jeszcze otworzyć skrzynię, która była podwieszona przy samochodzie, w której to miałem prowiant na cały miesiąc jazdy. A były to: słoiki z mięsem, smalcem, zupy, makarony, mąka, cukier, konserwy i chleb. Ten mały wścibski arab kazał mi powystawiać większą zawartość z tej skrzyni, aby widzieć wszystko dokładnie, mamrocząc coś po swojemu oraz pokazując ręką, że jeszcze, jeszcze więcej mam powystawiać. Przeglądając konserwy które miałem w  skrzyni, a były to między innymi konserwy wieprzowe, patrząc na nie jednocześnie wskazując tym brudnym paluchem, zaczęli wszyscy dziwnie pochrząkiwać, udając głos świni. Oni tutaj nie jedzą mięsa wieprzowego, natomiast konserwy wołowe, na których była narysowana głowa krowy, to zabierali ze sobą od każdego po dwie puszki. Nie było innego wyjścia, co zrobić, takie tutaj panują zwyczaje.

Tak były skontrolowane wszystkie nasze samochody. Trwało to około jednej godziny. Gdyby znaleźli coś schowanego i zakazanego to na pewno był by to problem i sporo kłopotów, bo za jedną butelką whisky trzeba by było posiedzieć w ciurmie lub kalapuciu jeden rok. Taka panuje tutaj prohibicja i takie są rządy Ajatollaha Chomeiniego. Ale ja i tak miałem zakitrane pół litra spirytusu, którego nie znaleźli, chociaż deptali po podłodze w której to był ten spirytusik schowany. Koledzy również nie wiedzieli o tej skrytce. Jeżdżąc na Bliski Wschód miałem to zawsze na tzw. wszelki wypadek.

Po tej szczegółowej kontroli wróciliśmy do urzędu celnego oczekując na dokumenty. Tutaj w Urzędzie nadal bez zmian, ten sam hałas, nieprzyjemny zapach i pełno tych rozwrzeszczonych dzikusów. Po otrzymaniu dokumentów idziemy do samochodów i ustawiamy się w kolejce zmierzającej w kierunku bramy wyjazdowej. Jedziemy jeden za drugim, ale co jakiś czas nerwowy turecki kierowca próbuje się wcisnąć między nasze samochody. My umówiliśmy się, że trzymamy nie większy odstęp niż jeden metr. I jednak przed samą bramą wyjazdową nerwowy turecki kierowca wjechał mi między samochód a przyczepę. Nie wiem czy nie zauważył, że to jest samochód z przyczepą i nagle poczułem lekkie szarpnięcie. Spojrzałem w prawe lusterko i zobaczyłem turecki samochód, który stoi między moim samochodem a przyczepą. Widocznie nie zauważył dyszla od przyczepy i chciał się szybko wcisnąć, a ja nie patrzyłem w prawe lusterko i nie zdążyłem się zatrzymać, więc przyczepą wgniotłem mu lekko przedni lewy błotnik. Turecki kierowca zaczął trąbić i zrobił się straszny zamęt. Dobrze, że jechaliśmy bardzo wolno. Od razu zbiegło się kilku tureckich kierowców, waląc w moją kabinę rękoma oraz wrzeszcząc  coś po swojemu, jednocześnie  wygrażając  w moim kierunku rękoma. Patrząc na ich rozwścieczone twarze zrobiło to na mnie takie wrażenie, jakbym kogoś z nich przejechał. Czyżby Ci głupcy nie widzieli i nie rozumieli, że jest to wina tureckiego kierowcy? Wychodząc z kabiny zakluczyłem ją i poszedłem zobaczyć co się stało, widząc cały problem wzruszyłem ramionami i pokazałem tureckiemu kierowcy gdzie miał oczy. Myślałem przez chwilę, że ta dzicz mnie tutaj zagryzie i rozszarpie, czyżby Ci głupcy nie widzieli dyszla od przyczepy? W takich to sytuacjach można poznać swoich komsi po fachu. Po chwili przyszedł pokaźnej postawy Irańczyk w czarnym mundurze, prawdopodobnie z tego posterunku do którego się zbliżaliśmy, widocznie chciał zobaczyć co się tutaj stało. Domyśliłem się, że pytał kto jest kierowcą tego tureckiego samochodu i zażądał paszport. Gdy tylko dostał  paszport od tureckiego kierowcy to natychmiast chciał uderzyć  Turka w twarz, ale Turek miał trochę szczęścia i zdążył się uchylić. Irańczyk trafił go tylko w czapkę która spadła mu z głowy. A gdy ten nachylił się po czapkę, to dostał potężnego kopa w tylną część ciała, na której zazwyczaj się siedzi. Było to potężne kopnięcie, bo Turek wpadł pod samochód, a pozostali tureccy kierowcy rozpierzchli się jak przysłowiowe wróble. Nie spodziewałem się aż tak ostrej reakcji  Irańczyka. Ta zdecydowana reakcja bardzo mnie zaskoczyła, teraz wiem w jakim jestem kraju. Czasami chyba trzeba tak postępować, aby utrzymać porządek.

Po podjechaniu na ostatnią kontrolę zgłosiłem, że mam aparat fotograficzny, jednocześnie go pokazując. Po wpisaniu aparatu w kartę policyjną poszliśmy pozakładać plomby i jeszcze raz sprawdzali co mamy w kabinie, pytając się czy nie mamy whisky lub papierosów. Po czym kazał wyjeżdżać machając ręką i wymawiając „jala jala”, czyli „jechać”. Po wyjechaniu za bramę tureccy kierowcy mieli już kamienie w rękach i udawali, że rzucą w moją kabinę. Więc wziąłem aparat do ręki i udawałem, że robię im zdjęcia. Zaczęli wymachiwać rękoma grożąc w moim kierunku, a trzymając te kamienie w dłoniach strasznie krzyczeli i na pewno mnie przeklinali. Byli niesamowicie wściekli, bo było to widać po ich twarzach. Zachowywali się jak prawdziwe dzikusy. To, że udawałem, że robię im zdjęcia, prawdopodobnie powstrzymało ich przed rzucaniem kamieniami w kabinę, ale i tak kilku z nich rzuciło w plandekę, bo usłyszałem to w kabinie. Zatrzymałem się i wyskoczyłem z samochodu patrząc czy plandeka nie została przebita. A oni w tym czasie rozbiegli się, ukrywając się za stojącymi samochodami. Na szczęście nic się nie stało. Było tylko widać ślady po kamieniach na plandece. Więc wsiadłem do samochodu i podjechałem jeszcze kilkaset  metrów do przodu i poczekałem za kolegami, aby jechać dalej razem.

opowiadania ciezarowka do iranu 14-1

No i wreszcie ruszamy. Dochodzi godzina 13.00. Iran wita nas górami i śniegiem leżącym na poboczach drogi. Droga jest mokra ale czysta, prowadząca między wysokimi górami. Po przejechaniu około 20 kilometrów wjeżdżamy do małego miasteczka które nazywa się Maku. Leży ono pomiędzy  skalnymi ścianami potężnych gór. Wygląda to wszystko bardzo uroczo, takie malutkie domki przylepione na tych potężnych ścianach. Przypominało mi to jaskółcze gniazdka.

opowiadania ciezarowka do iranu 14-2

Na ulicach nie ma dużego ruchu, ale musimy bardzo uważać, bo jak nam powiedzieli nasi koledzy, którzy byli już w Iranie, panuje tutaj taka niepisana zasada, że przybywający cudzoziemcy ponoszą współodpowiedzialność za uczestnictwo w kolizji lub wypadku. My cudzoziemcy nie jesteśmy tutaj zbyt dobrze postrzegani a i policja też inaczej na nas reaguje. Przy wyjeździe z miasteczka jest posterunek Policji oraz waga przez którą musimy przejechać no i oczywiście płacić. Musi być też odnotowana kontrola policji na specjalnej przepustce, którą dostaliśmy, bo w przeciwnym wypadku na następnym posterunku policji za nieodnotowanie trzeba zapłacić karę grzywny w wysokości 3000 riali, czyli 150 dolarów, za które nasza firma już nie zwraca. Ja z Władkiem nie płaciliśmy, nie wiemy dlaczego. Natomiast koledzy zapłacili po 1500 riali dostając fakturę mając pokrycie przy rozliczeniu.

Teraz to już ruszamy, ostro gdyż tutaj nie ma ograniczenia szybkości dla samochodów jadących z przyczepami, a my chcemy dzisiaj dojechać do Tabritz, oddalonego o 250 kilometrów. Jest już godzina 14.30 naszego czasu i zaczyna zapadać zmrok. Jedzie się dobrze. Droga jest sucha i dość równa, są tylko małe wzniesienia, ale po ujechaniu około 50 kilometrów zaczynają się znowu te długie podjazdy i zjazdy. Na szczęście to już nie taki problem, bo na drodze niema śniegu i lodu. Jadąc do Tabritz mijamy długie kolejki oczekujących samochodów za paliwem, bo pomimo prowadzonej wojny z Irakiem, paliwo w Iranie jest dużo tańsze jak w Turcji. Kolejki miały długości od 3 do 5 kilometrów.

opowiadania ciezarowka do iranu 14-3

Jadąc tak tą suchą drogą w mojej kabinie nareszcie mam ciepło. Od razu inna jazda, ach jak to jest przyjemnie jechać w tak ciepłej kabinie, wreszcie się tego doczekałem. I tak dojechaliśmy szczęśliwie na parking który znajduje się na przedmieściu Tabritz.

Chwilę po zaparkowaniu samochodów pojawili się już handlarze, pytając czy mamy na sprzedaż whisky, oferując nam po 30-40 dolarów za butelkę 0,7 litra. Jest to bardzo dobra cena ponieważ u nas na granicy można kupić taką butelkę za 6 dolarów. Ale za to też można mieć wiele problemów, i stracić dużo więcej pieniędzy, a przy tym jeszcze odsiedzieć w nieogrzewanej ciurmie w której to, trzeba samemu się żywić dostając tylko wodę do picia i mając do tego jeszcze nieznane towarzystwo. Pytali również o papierosy. Ale gdy nic nie zahandlowali to zaczęli oferować swój towar, m.in.: ciepłe czapki, rękawice, swetry, koce i wiele innych wyrobów. W końcu dałem się namówić ponieważ po przeliczeniu opłacało się kupić ładny i ciepły sweter z wełny wielbłąda. Jak się później okazało Władek i Jacek również kupili takie same swetry. Po tych zakupach robimy z Władkiem dobrą kolację o przyzwoitej godzinie, bo dochodzi godzina 20.00 naszego czasu. Na termometrze jest tylko minus 17 stopni. Więc nie jest  tak źle.

Po zjedzonej kolacji idę spać do mojego samochodu, bo na pewno jest jeszcze ciepło. Po wieczornej toalecie zakładam grube ciepłe kalesony, ciepłe wełniane skarpety, grubą koszulę flanelową oraz ciepłą piżamę. Wsuwając się do śpiwora, dodatkowo przykrywam się jeszcze dwoma kocami. Na głowę zakładam ciepłą, wełnianą czapkę która trochę gryzie, ale to nic , byle było ciepło w głowę. Tak już leżąc w śpiworze spoglądam jeszcze przez okno i widzę, że znowu zaczął padać śnieg i to coraz intensywniej. No i tak  sobie pomyślałem, jak to się dzisiaj dobrze jechało po tej czystej, niezaśnieżonej drodze, a tu znowu zaczyna padać śnieg. Ale trudno, te zmartwienie trzeba zostawić na jutro, a dziś trzeba się dobrze wyspać w nietrzęsącej się kabinie. Jutro na pewno będzie czas na pisanie dalszych wspomnień, oczekując w długiej kolejce po paliwo. Dzisiaj przejechałem 263km i przepracowałem 12 godzin.

Orientacyjna mapa dzisiejszej trasy:


 

Komentarz autora:

W tym 2016 roku wszystkim moim czytelnikom życzę zdrowia,szczęścia,wzajemnego zrozumienia i życzliwości wobec siebie.Pragnę Was szanowni moi czytelnicy poinformować,że dalsze odcinki będą kontynuowane będę się starał wysłać nowy odcinek na niedzielę.Jestem bardzo zajęty tak jak to napisał w poprzednim odcinku pan Filip Bednarkiewicz.Odcinki będą pisane aż do powrotu do kraju, to jest 10 luty 1983 roku. Korzystając z tej okazji pozdrawiam wszystkich moich kolegów z tych lat pracujących w PMPS PEKAES Warszawa zajezdnia w Śremie.Specjalne pozdrowienia dla Janka Marcinkiewicz oraz mojego przyjaciela z Kędzieżyna Kożla Władka Sawickiego uczestnika tych wspomnień. Niestety nie mam kontaktu z pozostałymi kolegami z tej pamiętnej jazdy,TIRem do Iranu.Pozdrawiam i proszę o trochę cierpliwości i wyrozumienia.Adam Frąckowiak


Autorem tekstu jest Adam Frąckowiak, którego osobę przedstawiałem we wstępie dostępnym TUTAJ. Seria tekstów o transporcie do Iranu powstaje dzięki pomocy Niezależnego Forum Nowego Tomyśla i okolic.


Kolejny odcinek: Wspomnienia z trasy do Iranu w barwach PEKAES Warszawa – część 15

Poprzednie odcinki – TUTAJ