Wspomnienia z trasy do Iranu w barwach PEKAES Warszawa – część 12

Marzenia się spełniają – Wspomnienia z pierwszej jazdy do Iranu

Część 12

12 stycznia, środa

Dzisiaj ranną pobudkę zrobił nam Jacek, chyba się dobrze wyspał. Na dworze jeszcze jest ciemno, ale wstajemy. Robimy śniadanie, a na horyzoncie zaczyna robić się już jasno. Faktycznie lepiej jest wyjechać wcześniej. Na drogę szykujemy sobie po dwie parki chleba i będziemy jedli w czasie jazdy, bez zbędnego zatrzymywania się. Na gotowanie obiadu nie będzie czasu, ponieważ w dzień przez te nieznane góry jedzie się lepiej. A obiad zrobimy dopiero jak dojedziemy do parkingu nocnego, tylko że nie wiemy gdzie uda się dojechać i jaka będzie droga. No i jak zwykle muszę poodmrażać szyby w tej mojej „zamrażarce”, a na termometrze jest minus 34, więc jest jeszcze zimniej niż wczoraj. Przepowiadana pogoda, którą oglądaliśmy w Ankarze, sprawdza się.

Po wyjechaniu z parkingu i ujechaniu kilkunastu kilometrów zaczyna pojawiać się mgła oraz długi podjazd. Znowu to widzę przez moje wygrzane okienko, czyli znak opasanej opony łańcuchem, a oznacza to, że jest trudny podjazd.  Podjeżdżamy możliwie jak najbliżej tego podjazdu i widzę jak Bułgarzy zakładają łańcuchy, ale my jeszcze  podjechaliśmy trochę wyżej i też się zatrzymujemy. W międzyczasie dwa bułgarskie samochody szły ostro, bez założonych łańcuchów. Więc patrzymy i czekamy na ich podjazd, czy im się to uda, czy nie. Na szczęście udało im się wjechać i zniknęli nam z pola widzenia. Nie wiadomo, czy dalej mieli trudności z podjechaniem czy nie.

opowiadania ciezarowka do iranu 12-1

Po małej naradzie my też nie zakładamy łańcuchów i ruszamy na tą górę. No i udało się, było trudno, ale wjechaliśmy bez zakładania łańcuchów i zaoszczędziliśmy trochę czasu. Jesteśmy   wysoko w górach pogoda piękna i te zaśnieżone szczyty.

opowiadania ciezarowka do iranu 12-2

Zjazd z tej góry jest już trudniejszy. Jest stromo i ślisko. Przyczepa mocno pcha. Droga jest tak śliska, że na zatrzymanie i założenie łańcuchów nie ma już żadnej możliwości. Ponieważ droga ma duży spad i jest bardzo wąska. Teraz żałuję, że nie założyłem małych łańcuchów. Ale nie mam innego wyjścia, trzeba bardzo ostrożnie zjeżdżać. A tu raz po raz muszę  jeszcze podgrzewać zamarzniętą  przednią szybę, aby choć trochę widzieć do przodu. W pewnym momencie zgasł mi silnik, było tak ślisko, że silnik zablokował koła, ponieważ zjeżdżałem tylko na trzecim biegu, a koła na tym lodzie nie miały wystarczającej przyczepności i nastąpił na tej śliskiej drodze uślizg kół. Samochód zaczął się ślizgać i ustawiać bokiem, ponieważ przyczepa z tym dużym ciężarem spychała go w dół. Zanim  zdążyłem odpalić silnik nie mogłem ukręcić kierownicą, bo nie działało wspomaganie kierownicy. Trwało to sekundy i już miałem 25 km/h. W tym czasie samochód zaczął tańczyć po tej oblodzonej drodze zarzucając przyczepą po całej szerokości jezdni. Całe szczęście, że nikt w tym czasie nie jechał pod górę. Zanim doprowadziłem zestaw do pełnej kontroli minęło sporo czasu i drogi. Po prawej stronie miałem duży spad stromego pobocza, po lewej stronie ścianę skalną. I tak znowu przeleciało mi przez głowę, że lepiej było by przytulić się do tej zimnej ściany skalnej  jak zsunąć się w stromo opadające pobocze, bo zsuwając się po tym stromym poboczu nie miałbym najmniejszych szans na wyjście cało i zdrowo. Nie wiedziałem  jak koledzy dawali sobie radę, bo w lusterkach nic już nie widziałem, gdyż szyby boczne jak zwykle miałem zamarznięte.

Po zjechaniu z tej góry okazało się, że wszyscy zjechaliśmy szczęśliwie. Opuściłem szybę i widzę w lusterku, że jedziemy wszyscy razem.  Teraz to już jedziemy z góry wąską drogą wzdłuż zamarzniętej rzeki, po prawej stronie jest ściana skalna, a po lewej stronie spad około 5-metrowy, do tej zamarzniętej rzeki.

opowiadania ciezarowka do iranu 12-3

Droga jest znowu bardzo śliska, a odcinkami po prostu jak przysłowiowa szklanka. Samochód niekiedy zaczyna po prostu tańczyć na drodze, czuję to w kierownicy pomimo wspomagania. Tak przejeżdżamy kolejne około 20 kilometrów, po czym droga jest tutaj trochę lepsza. Środkiem jest większa przyczepność i można szybciej jechać. No i zaraz zrobiło się cieplej w kabinie pomimo, że cały nawiew cały czas mam skierowany na przednią szybę. Teraz na pewno nie będę musiał z tak dużą częstotliwością  podgrzewać szyby przedniej butlą ze słoneczkiem, którą cały czas mam zapaloną. Jadąc tak z szybkością około 40 km/h wydaje mi się to teraz  zawrotną szybkością. Aż się wierzyć nie chce, że po kilku dniach tak wolnej jazdy  może się człowiek szybko odzwyczaić od normalnej jazdy. Na drodze jakby zwiększył się ruch powracających tureckich samochodów ciężarowych. Jadą bardzo szybko nie zważając na trudne warunki drogowe, a przy tym nie zjeżdżając z drogi, biorąc nas na wytrzymałość, czy zjedziemy im z drogi, czy nie. Jadą jak szaleńcy, nie wiadomo dlaczego. Czyżby z tej radości, że wracają już z Iranu, dowożąc tam towar i zarabiając na życie? A może z innych, nieznanych mi powodów? W wielu wypadkach, które często się zdarzają, ci ludzie tracą zdrowie lub nawet życie, a przy tym swój samochód, który jest tym dobrodziejstwem  dającym im zarobek. Niekiedy, jak wyjdą z takiego wypadku cało, stoją przy swoim rozbitym samochodzie, żebrząc o papierosy lub zapałki. Mnożna to poznać  po ich gestykulujących rękach, pokazujących jak zapala się zapałki lub przykładających palce do ust udając, że się pali papierosa. Po drodze mijam rozbity samochód, który się koziołkował i miał mocno zgniecioną kabinę.

opowiadania ciezarowka do iranu 12-4 opowiadania ciezarowka do iranu 12-5

Droga cały czas jest zaśnieżona i bardzo śliska. Piękne są te góry zimą. I znowu jedna z wiosek górskich zasypanych śniegiem. Pogoda nadal piękna tylko, że w kabinie mam bardzo zimno.

opowiadania ciezarowka do iranu 12-6 opowiadania ciezarowka do iranu 12-7I tak dojeżdżamy do miasta Erzinkan które położone jest na wysokości 1185m n.p.m. Wjeżdżając do tego miasta przypomniało mi się, że jestem w aktywnej strefie sejsmicznej, która rozciąga się aż za Erzurum. W ubiegłym roku były tutaj trzęsienia ziemi które skończyły się bardzo tragicznie dla miejscowej ludności. Przejeżdżając przez te miasto zauważa się niewielki ruch. Bo kto nie musi wychodzić na ten mróz to na pewno pozostaje w swoim domu przy rozpalonych piecykach. Ruch samochodowy jest również mały. Miasto ma inną zabudowę, nie ma tu wysokich kilkupiętrowych budynków, a za to domy są stawiane tzw. szkieletowo. Najpierw stawiane są słupy i poprzeczne belki z żelbetonu, później wypełniając je cegłą. Budynki te tworzą całość wiązaną, która ma uchronić konstrukcję przed całkowitym rozsypaniem się w czasie ruchów tektonicznych. Miasto jest otoczone wysokimi ośnieżonymi szczytami gór. Pogoda ładna, świeci słońce, a na termometrze są minus 24 stopnie. Droga za miastem znowu zaczyna się piąć w górę, ale jedzie się dobrze, a w kabinie idzie odczuć ciepło, chociaż szyby mam nadal całe zamarznięte. Mam tylko wygrzane okienko, które muszę jak zwykle, raz po raz podgrzewać, szybko wycierając ręcznikiem. Jak na razie ręczniki mam jeszcze suche gdyż na noc zabieram je do kabiny Władka, inaczej nie miałbym już czym wycierać. Po ujechaniu kilkunastu kilometrów, gdzie nie było tak trudnych podjazdów i zjazdów, jedziemy wszyscy razem. Po drodze mijamy malutkie skupiska domów i pomieszczeń dla inwentarza, lepionych z gliny. Cechą charakterystyczną tych wiosek były liczne okrągłe piramidki, czyli jak ja to nazwałem brykiet ze zwierzęcego  łajna,  które służy do opalania tych domków. Brykiet  ten jest robiony latem przez kobiety i dzieci, aby zimą było czym opalać. Tutejsi mieszkańcy mają trudne życie, żyjąc w tak trudnych górskich warunkach. Ale oni są na pewno do tych trudnych warunków przyzwyczajeni gdyż tutaj się rodzą.

Po przejechaniu miejscowości Tercan droga znowu zaczyna się piąć w górę. Więc zatrzymałem się i pobiegłem zapytać kolegów czy zakładamy łańcuchy, czy spróbujemy podjechać bez łańcuchów. Władek i Jacek wyrazili zgodę na jazdę, a Piotr i Marian mieli wąty. Ale zaryzykowali, mówiąc, że nie będą używać półbiegów. Będą podjeżdżać pełnymi biegami. A więc ruszyliśmy. Droga stawała się coraz trudniejsza i bardzo wąska. Porozciągaliśmy się bardzo mocno, mam tylko kontakt wzrokowy z Władkiem i Jackiem. Jadę cały czas czwartym małym biegiem. Silnik pracuje równo, tylko niekiedy wchodzi na wyższe obroty, co świadczy, że uślizgują się koła, czyli jest bardzo stromo pod górę. Widzę to też przez  moje małe okienko. Z góry sporadycznie jadą tureckie ciężarówki. Na termometrze są minus 24 stopnie. Pogoda jest ładna, ale raz po raz muszę przy tak wolnej jeździe podgrzewać szybę, bo znowu zamarza. Po wjechaniu na szczyt tej góry widzę napis Tepebasi Gecidi 2057m. Staję więc jak najbliżej prawej krawędzi drogi i czekam na moich kolegów. Po około 5 minutach wjechali Władek i Jacek, natomiast dwóch dziadków na razie nie widać. Wykorzystałem okazję i wsiadłem do Władka samochodu, aby chociaż przez chwilę się ogrzać. Po około 20 minutach obaj dziadkowie podjechali. Władek podbiegł do nich pytając się czy teraz będą zakładali łańcuchy, aby zjechać. Odpowiedzieli, że nie. Tak więc ruszyliśmy w dół, droga znowu jest kręta i wąska. Ale najważniejsze, że jest dzień i dobrze widać drogę, bo wiadomo co nas czeka. Po zjechaniu z tej góry znowu mijamy małe wioseczki składające się z kilku lepianek spowitych lekką mgłą. Wygląda to wszystko bajecznie, ale to tylko zewnętrza strona tego miejsca. Ja natomiast bym nie chciał mieszkać w tych bajecznych warunkach. Droga tutaj staje się jeszcze bardziej śliska gdyż świecące słońce przygrzewa ujechany śnieg, a samochody rozgrzanymi oponami jeszcze bardziej ten śnieg wygładzają i naprawdę jest bardzo ślisko. Będzie to widać na zrobionym zdjęciu. Robiąc zdjęcie otwieram okno, gdyż przednią szybę mam trochę przymarzniętą i mogłoby być niewyraźne.

opowiadania ciezarowka do iranu 12-9

Znowu zaczynamy podjeżdżać pod górę. Ale już nie tak stromą i jak się okazało nie taką długą. W małej dolince mijamy małą miejscowość o nazwie Askale i znowu ten sam widok. Małe lepianki i dymiące kominy lub wystawione rury z okien lub ścian, również mocno dymiące. Żadnego ruchu, ani jednego człowieka, a my wciąż przed siebie w te nieznane góry. Ale nie jest teraz aż tak źle, bywało już trudniej. W dzień jedzie się jednak o wiele lepiej. No i tak dojechaliśmy do miejscowości Erzurum, która leży na wysokości 1853m n.p.m. Jest to jedno z większych miast przez które przejeżdżaliśmy. Jadąc ulicami tego miasta widzę również budowę domów szkieletowych niewyższych jednak jak czteropiętrowe. Widać też mniejsze domy, które są budowane z kamienia i gliny. Przez uchylone okno widzę w głębi miasta dwa wysokie minarety, które  przypominają, że jesteśmy w kraju islamskim. Po wyjechaniu z miast droga zaczyna opadać w dół. Ujechaliśmy kilka kilometrów i wjeżdżamy w olbrzymią dolinę gdzie na horyzoncie przed sobą nie widzę gór, tylko po lewej i prawej stronie są bardzo wysokie szczyty, pokryte śnieżnym białym puchem. Droga jest znowu mocno zaśnieżona i jadąc tak tą olbrzymią doliną mamy po obu stronach wysokie masywy gór, które ciągną się aż po horyzont. Przy tej pięknej słonecznej pogodzie jedzie się bardzo dobrze, bo w kabinie zaraz odczuwa się ciepło, a przez szybę mocno przygrzewa słońce. Gdzie niegdzie są małe pasma mgły. Przednia szyba bardzo ładnie odtajała , jest tylko zamarznięta przy samym dole i przy bocznych słupkach. Jadąc tak z szybkością 50 km/h zrobiło się cieplutko w kabinie, och jak by to było przyjemnie mając tak cieplutko w kabinie. Teraz znowu mogę podziwiać i robić zdjęcia przez przednią szybę. Ale jak zwykle na horyzoncie pojawiają się góry i znowu zaczynamy się wspinać i widać długi podjazd. Wjeżdżamy wysoko w góry.

opowiadania ciezarowka do iranu 12-10

Słońce przez szybę nadal grzeje mocno. W dole pozostały mgły, a nad nami piękne, niebieściutkie niebo i te wspaniałe widoki ośnieżonych gór. Na termometrze jest tylko minus 21 stopni. Zjeżdżając z tej góry nie ma już tak dużego spadu, za to droga znowu jest wąska i kręta. A po bokach tej drogi olbrzymie bloki skalne tak jakby ta droga była wykuta w skałach.

Jadąc tą drogą znowu zrobiło się bardzo zimno w kabinie, gdyż słońce tutaj nie sięga swymi promieniami. Po przejechaniu około 20 kilometrów kończą się góry i ponownie wjeżdżamy w olbrzymią równinę. Zatrzymujemy się na krótko aby wypić ciepła herbatę i coś zjeść chociaż po sznytce chleba. Po tym krótkim postoju ruszamy w dalszą drogę. Na termometrze jest tylko minus 15 stopni, a więc ma się chyba ku wiośnie, tylko że nie wiem jak długo utrzyma się taka temperatura. Droga nadal jest równa i dobrze się jedzie. Odcinkami mogę jechać nawet 60 km/h. Tak znowu przejechaliśmy kilkanaście kilometrów, a na horyzoncie zaczynają pokazywać się góry. Na drodze jest jeszcze więcej śniegu, a jadące samochody rozgrzanymi oponami ubijają ten śnieg tworząc cienką warstwę lodu, a boczny silny wiatr nawiewa z gór cały czas świeży śnieg. Tutaj droga była czarna niby czarny asfalt, ale pokryty cienką warstwą lodu i tak o mało dałem się złapać, bo było tak ślisko, że gdyby nie szersze pobocze to nie wiadomo jak by to się skończyło. Zdążyłem ostrzec kolegów światłami awaryjnymi przed tą niemiła niespodzianką.

Słońce tymczasem zaczyna chować się za góry i robi się już chłodniej. Temperatura spadła do minus 27 stopni.  Pomału zaczyna zapadać zmrok. Ujechaliśmy jeszcze kilkadziesiąt  kilometrów przez te nieznane góry i dojeżdżając do miejscowości Kopruoy zrobiło się już ciemno, a my znowu zaczynamy wjeżdżać w te góry. Dobrze, że droga jest dość dobra i podjazdy nie są takie strome. Wyjeżdżając z tych gór jest już bardzo ciemno, a na horyzoncie, w oddali widać już światełka jakiejś większej miejscowości.  Po ujechaniu jeszcze kilkunastu kilometrów dojechaliśmy na stację paliwową w miejscowości Horasan. Stacja ta jest  oddalona od miasteczka 2-3 kilometry i leży w szczerym polu. Jest tutaj niewielki parking, może będziemy mogli tutaj bezpiecznie przenocować, gdyż jesteśmy już zmęczeni. Jest szyld DKV i koledzy będą mogli zatankować. Podczas tankowania leci tak gęsta ropa, jakby to były burzowiny z mydlin.  Dolewamy jeszcze dodatkowe płyny, które polecił nam szef tej stacji. Po zatankowaniu dostaliśmy zgodę na przenocowanie, no i w trakcie rozmowy oraz płacenia szef się zapytał dlaczego mam tak zamarznięte szyby? Po wyjaśnieniu całej sprawy użyczył mi  kartonów, aby obłożyć nimi kabinę, z zaznaczeniem, że rano musze je oddać. Dodatkowo dostaliśmy też kubły ze starym olejem aby można było podgrzewać paliwo w zbiorniku. Ten wspaniały gest został przez nas miło przyjęty, a wszystko pomimo faktu, że spotkaliśmy się pierwszy raz. Tak więc ustawiamy się na tym małym parkingu, a wiatr tymczasem dmucha niemiłosiernie sypiąc drobnym gęstym śniegiem. Moi koledzy ustawiają się tyłem do wiatru, wiadomo dlaczego . Tylko ja ustawiam się przodem, żeby choć trochę było nawiewu ciepłego powietrza do kabiny. Osłaniam z Władkiem cały przód kartonami otrzymanymi od szefa stacji paliwowej, zostawiając tylko wlot powietrza do nagrzewnicy. No i znowu  niestety pozostali koledzy mówią, że jest im zbyt zimno i idą do swoich kabin tłumacząc, że mogą się przeziębić. No cóż, tak to już jest w życiu.

Dzisiaj wszyscy korzystamy z użyczonych kubłów z palącym się starym olejem podstawiając pod zbiorniki zostawiając równocześnie otwarte wlewy, owijając je tylko szmatą, żeby nie nawiało śniegu. Po uszczelnieniu przodu patrzę na termometr i nie dowierzam. Jest minus 40 stopni. Takiego mrozu to jeszcze nie przeżywałem w swoim życiu. Znałem to tylko z opowiadań ludzi, którzy przeżyli zesłanie na Syberię lub do Kazachstanu. Wodę w kanistrach  mam zamarzniętą  już od wielu dni, a w kabinie panuje „Król Mróz”, jak na Syberii. Dzisiaj na spanie znowu idę do Władka i zabieram z sobą butlę gazową oraz jedzenie. Idąc te parę kroków wiatr przewiewa przez  grube spodnie, a ja mam ubrane dwie pary  ciepłych kaleson i grube kolejarskie spodnie, które są naprawdę bardzo ciepłe.  Tak jeżdżę od paru dni po spaleniu się silniczka od nagrzewnicy. Gdyby u nas w kraju był taki mróz to byłby to na pewno poważny problem.

 Po zjedzeniu kolacji zabieram się do spisania dziennych notatek. Władek patrząc na wskaźnik temperatury silnika mówi, że jest chyba duży mróz, bo temperatura silnika to tylko 60 stopni, a tak jeszcze nigdy nie było. Jest naprawdę zimno, aż strach pomyśleć co by było, gdyby trzeba było cos teraz robić na dworze. A nie daj Boże jakby zgasł jakiś silnik, to by była naprawdę tragedia. Władek wziął się za rozpisywanie kart drogowych i opisywanie tarczek tachografu a ja zabrałem się za pisanie wspomnień dnia dzisiejszego. Po jakimś czasie słyszymy, że Marianowi zgasł silnik. Próbował go kilkakrotnie odpalać. Silnik pochodził chwilę i zgasł. Po chwili zdenerwowany Marian puka do naszych drzwi i mówi, że zgasł mi silnik i nie chce odpalić pomóżcie mi, bo sam nie dam rady. Nie mamy innego wyjścia. Ubieramy się ciepło i zadajemy sobie pytanie dlaczego znowu my? Przecież są jeszcze Jacek i Piotr. Oni również są kolegami Mariana, ponieważ wiozą ten sam ładunek do Iranu. No ale cóż, jedziemy razem i jesteśmy z jednego oddziału. Widocznie taki nasz los. Trzeba pomóc koledze, nie możemy go tak zostawić.

Po wyjściu z tej ciepłej kabiny odczułem niesamowite zimno. Wiatr z tych gór wiał z dużą siłą sypiąc drobnym śniegiem. Nie mamy innego wyjścia, silnik Mariana nie chodzi. Zaglądamy do zbiornika i widzimy, że smalcu aż takiego nie ma. Paliwo jest białe i bardzo gęste. Ale na pewno jest cieplejsze na dole gdyż w kuble pod zbiornikiem pali się stary olej. Nie ma innego wyjścia – każemy wyciągnąć wąż od pompowania powietrza i chcemy go podłączyć bezpośrednio ze zbiornika do pompy. Ale żeby to uczynić musimy ponieść kabinę, a kabina ani drgnie. Więc skręcamy cybuch i podgrzewamy pompę podnośnika oraz przewody doprowadzające do podnośnika. Całe szczęście, że te przewody są metalowe, a nie plastikowe. Pompując cały czas podnośnikiem i jednocześnie podgrzewając pompę oraz przewody kabina jakby  drgnęła i zaczęła się unosić. Podnieśliśmy ją tylko do połowy, podpierając grubą rurą i zabezpieczając  ją przed opadnięciem. Pod kabinę wchodzi Władek i odkręca przewód od pompy. Zakładając wąż, a drugi koniec  wkładamy bezpośrednio głęboko do zbiornika. Władek pompuje ręczną pompą paliwową. Ale nic z tego. Czyżby pompa paliwowa wysiadła? Raczej nie. Ręce już mam mocno przemarznięte, a w nogi i w twarz też jest bardzo zimno. Aż trudno wymawiać słowa. Trwało to nie więcej jak pół godziny. Silnik jest już letni. Jak tak  będzie dalej i nie zapalimy silnika przez najbliższe pół godziny to jutro przy tak niskiej temperaturze nie ma mowy o rozruchu silnika. Do sprawdzenia pozostał nam jeszcze tylko filtr paliwa. Pytamy się czy ma zapasowy. Na szczęście ma. Władek jest w tą robotę bardzo zaangażowany. Znowu  wchodzi  pod na wpół podniesioną kabinę i na nowo próbuje odkręcić filtr. Ale nic z tego, filtr ani drgnie, trzyma jak przyspawany. Następuje krótka decyzja, trzeba wbić przecinak i tak odkręcić filtr. Nie mamy innego wyjścia. Przebijamy filtr przecinakiem, ale okazuje się, że przecinak jest zbyt krótki i również nie można nim odkręcić. Po chwili znajdujemy dłuży pręt i ponowna próba. Ale filtr znowu  nawet nie drgnie. Wbity, gruby pręt stalowy zaczął się wyginać i już myśleliśmy, że nie damy rady go odkręcić, więc  wszedłem pod samochód wkładając rękę między chłodnicę a silnik, i chwytając za pręt z drugiej strony, pomogłem Władkowi. No i udało się. Teraz to tylko szybka wymiana filtra i pompowanie oraz odpowietrzenie układu zasilania. No i próba. Silnik odpalił. A był już bardzo zimny. Były to już ostatnie chwile, bo gdyby nie odpalił to czekałby chyba do wiosny. Na pewno musiałby zostać jeden z kolegów jako osoba towarzysząca, aby mógł gdzieś spać, bo przecież w tym mrozie i w tej zimnej kabinie nie sposób przeżyć. W międzyczasie szef tutejszej stacji benzynowej był kilkakrotnie u nas i interesował się czy damy sobie radę. Niestety nasi koledzy tym się nie wykazali.

Po uruchomieniu silnika poszliśmy jeszcze na stację benzynową żeby się trochę ogrzać. W malutkim biurze stał mały żelazny piecyk rozpalony do czerwoności z długą rurą, która oddawała ciepło, a w narożniku biurka  leżała duża  kupka węgla. A przy tym czerwonym piecyku  siedziało już kilku tureckich kierowców pijąc gorący czaj. Pierwszy raz byliśmy w takim bezpośrednim  towarzystwie tureckich kierowców grzejąc się przy jednym piecyku w takim małym pomieszczeniu. Było tutaj dość przytulnie i ciepło, ale był też trochę inny zapach, taki jakby skisły. Prawdopodobnie to z przepoconych ubrań i ubranych owczych skór, nie byliśmy do tego przyzwyczajeni, ale co zrobić, takie to już  tutaj panują warunki. Szef dał nam szmaty do wytarcia rąk, bo wodę miał tylko do czaju i widać było, że bardzo ją oszczędzał, bo i sam też nie miał za czystych rąk. Ale było widać, że bardzo się cieszył, że udało się nam uruchomić silnik. Wystawił małą drewnianą skrzynkę z małymi wędzonymi  rybkami podobnymi do naszych szprotek  i nas poczęstował, opowiadając jak  dwa tygodnie temu jeden z naszych samochodów stał tutaj pięć dni i nie mogli go odpalić na cztery akumulatory. A była to Renówka z KIK-u, czyli ze Starachowic. Także i tutaj są ludzie życzliwi z sympatią i zaangażowaniem, nie patrząc kto skąd jest. W międzyczasie szef przygotował kurdyjski czaj, a ja skoczyłem do samochodu po butelkę naszego polskiego spirytusu i wzmocniliśmy ten kurdyjski czaj. Po kilku łykach wzmocnionego czaju szef zapraszał  nas na spanie w jego pomieszczeniach. Był to bardzo miły gest z jego strony, ale za ciepło to tutaj też nie było, a na dodatek obok, w tej kanciapie, były porozkładane na podłodze tylko kartony, nie było żadnych leżanek czy chociaż prymitywnych łóżek, no i nie miał wody do umycia tych naszych brudnych rąk. Także w naszym samochodzie mieliśmy większy luksus. Było widać, że szef był bardzo gościnny i chciał nam się od wdzięczyć za zakupione paliwo, bo na pewno trochę zarobił, ale tak to już jest. Szef był już na pewno też trochę   rozgrzany tym kurdyjsko-polskim czajem, wymawiając kilkukrotnie „Polonia very, very good”. Na odchodne daliśmy mu jeszcze po paczce ich ulubionych papierosów i podziękowaliśmy za gościnę.

Udając się do samochodów spojrzeliśmy z ciekawością na wiszący termometr przy oknie stacji paliwowej. Było na nim minus 43 stopnie. Takiego mrozu to nikt z nas jeszcze nie przeżywał. Biegliśmy do ciepłych samochodów, a po drodze Marian jeszcze raz nam bardzo dziękował za okazaną pomoc. Wiał niesamowity zimny i silny wiatr, sypiąc drobnym, gęstym śniegiem. Na parkingu tym stało jeszcze kilka samochodów tureckich, które też miały podstawione kubły z palącym się olejem. Ja pobiegłem jeszcze sprawdzić czy mój silnik jest na chodzie. No i na nasze szczęście chodził. Tylko nie daj Boże, żeby  zamarzł w nocy, bo to byłby dopiero problem. Teraz to szybko do ciepłej kabiny Władka. Ach jak tu  jest  przytulnie i ciepło. Zrobiliśmy  sobie jeszcze herbatkę z dolewką spirytusiku, zagryzając po cztery ząbki czosnku  przeciw  przeziębieniu  gdyż dzisiaj przy tej naprawie bardzo  zmarzliśmy. Po małej chwili zrobiło się nam bardzo ciepło, i zaczęliśmy sobie wspominać, co to za idiota tak mocno przykręcił filtr. Teraz trzeba było porządnie umyć ręce, bo były bardzo ubrudzone od smaru i ropy oraz nieprzyjemnie pachniały. Marian i jego koledzy mają dużo szczęścia, że trafili na takich mechaników jak my. Siedząc w tej ciepłej kabinie to tak sobie żartowaliśmy, że w tym mrozie to nawet słowa już zamarzały gdyż twarze mieliśmy tak zmarznięte, że nie szło wymówić  wyraźnie  słowa.  Dzisiaj to jest chyba rekord mrozu, który przeżywamy. Dochodzi godzina 23.00 naszego czasu, a na turecki czas jest już po północy. Nie będę już pisał tych dzisiejszych wspomnień, bo jak na dzień dzisiejszy to starczy już wrażeń. Może jutro będzie lepiej. A jutro, jak dobrze pójdzie, powinniśmy dojechać do granicy irańskiej. Dzisiaj przejechaliśmy 311 kilometrów i przepracowaliśmy 17 godzin.

Orientacyjna mapa dzisiejszej trasy:


Autorem tekstu jest Adam Frąckowiak, którego osobę przedstawiałem we wstępie dostępnym TUTAJ. Seria tekstów o transporcie do Iranu powstaje dzięki pomocy Niezależnego Forum Nowego Tomyśla i okolic.


Kolejny odcinek: Wspomnienia z trasy do Iranu w barwach PEKAES Warszawa – część 13

Poprzednie odcinki – TUTAJ