Wspomnienia z trasy do Iranu w barwach PEKAES Warszawa – część 10

Marzenia się spełniają – Wspomnienia z pierwszej jazdy do Iranu

Część 10

10 stycznia, poniedziałek

Ranną pobudkę zrobił nam budzik którego Władek ustawił na godzinę 7.00. Pomimo trzęsącej się kabiny i mruczącego silnika spało się bardzo dobrze, jest cieplutko i przyjemnie. Po ogoleniu i umyciu się robimy śniadanie. W tak cieplutkiej kabinie nie czuje się tego mrozu, a w trakcie śniadania Władek mówi, że nie wyobraża sobie jechać w tym zimnym samochodzie: musisz się bardzo ciepło ubrać aby nie zachorować, bo do Teheranu jeszcze kawał drogi. Uchylam okno i słucham czy mój silnik chodzi, ale jest  dobrze, chodzi.  Po zjedzeniu śniadania szykujemy się do wyjazdu w te nieznane nam jeszcze  tureckie góry. Wchodząc do mojego samochodu mam wszystkie szyby zamarznięte i czuje się jakbym wchodził do najzimniejszej zamrażarki. Spojrzałem na termometr jest minus 34 stopnie.  A więc słoneczko od Jacka idzie w ruch. Po zabraniu dodatkowo jeszcze kaleson, spodni, ciepłych koszul i skarpetek wracam do Władka, aby jeszcze się ubrać w tej ciepłej kabinie. Po ubraniu wszystkiego jest mi aż trudno się poruszać, ale na pewno nie będzie mi za ciepło. Podgrzewam tylko przednią szybę, tak abym widział drogę przed sobą, natychmiast wycierając ręcznikiem stopniały lód, ale to niewiele daje, bo grubość lodu na szybach to około 1 mm. A gdzie nie jest dobrze wytarte, to zaraz robią się kwiatki na szybie, oj będzie dzisiaj trudna jazda. W międzyczasie Władek przychodzi i mówi, że jest robota.

opowiadania ciezarowka do iranu 10-1

Piotr ma panę, czyli przebite koło w ciągniku, więc znowu jakieś urozmaicenie.W międzyczasie od Bułgarów wracających z Iranu dowiadujemy się, że droga jest bardzo trudna i za Sivas trzeba będzie zakładać duże łańcuchy. Przed wyjazdem idę jeszcze obejrzeć przyczepę, czy wszystko jest w porządku. Wczorajszej nocy nie było widać tego wraku który stał na środku placu. Poszedłem po aparat i zrobiłem zdjęcie, są to właściwie pozostałości po samochodzie który zsunął się po stromym zboczu.

opowiadania ciezarowka do iranu 10-2

Po przełożeniu koła wyjeżdżamy o 9.00. Przejeżdżając  przez miasto Sivas, które leży na wysokości 1285 m.n.p.m., widzę tę wysoką górę, o której mówili Bułgarzy. Ulice są puste, bardzo mały ruch, a dookoła leży dużo śniegu. Miasto jak zwykle nie ma wysokich domów, najwyżej jedno, czy dwupiętrowe, ponieważ jest tutaj strefa sejsmiczna. Z kominów i wystających rur wylatuje czarny dym, czyli mocno palą, bo jest duży mróz.  Na drodze również nie ma  ruchu, a to chyba ze względu na zastałą pogodę. Kto nie musi, to nie wyjeżdża i nie wychodzi. Wyjeżdżając z miasta jest małe zamglenie i po ujechaniu paru kilometrów  widzę przez moje małe wygrzane okienko jak spychacze odgarniają śnieg. Otwieram okno i robię zdjęcie.

opowiadania ciezarowka do iranu 10-3

Po ujechaniu około 2 kilometrów widzę w głębokim rowie rozbitą bułgarską chłodnię z w połowie spaloną kabiną. Ciężarówka ta zderzyła się z tureckim autobusem i obaj kierowcy zginęli. Jest to bardzo przykre dla nas, kierowców, patrzyć na rozbite auta, w których zginęli kierowcy i to niekiedy nie z własnej winy. A zdarzyć to się może każdemu z nas, ponieważ tutejsi kierowcy jeżdżą bardzo niebezpiecznie, jakby nie zdawali sobie sprawy z tragicznych zdarzeń, które napotykają po drodze. Natomiast kierowcy autobusów to prawdziwi kamikadze, jeżdżący bardzo szybko na tych ośnieżonych i zlodowaciałych drogach. Ujechaliśmy kilkanaście kilometrów i mgła zaczęła zanikać. Zrobiła się ładna  pogoda, ale widzę znowu ten charakterystyczny znak: opona opasana łańcuchem. Nie ryzykujemy i zakładamy łańcuchy.

opowiadania ciezarowka do iranu 10-4

W międzyczasie mijają nas Bułgarzy, którzy mieli założone duże łańcuchy, czyli na obydwa koła. Szli ostro pod górę, tylko śnieg i lód pryskał z pod łańcuchów. Po założeniu łańcuchów my też ruszamy. Droga zaczyna się piąć w górę i z daleka widzę długi podjazd. Na tle tych białych ośnieżonych gór widać jadące samochody i chmury czarnego dymu. Tak więc na pewno jest trudny podjazd. Bułgarzy mieli rację. Nawet pomimo założonych łańcuchów nie jedzie się dobrze, gdyż droga jest bardzo śliska i zlodowaciała. Jechałem na małym trzecim biegu i koła niekiedy zaczęły mi się uślizgiwać, co oznaczało że podjazd jest bardzo stromy. Przełączyłem więc na czwarty bieg, co obciążyło bardziej silnik. Koła przestały się uślizgiwać, ale za to zaczął wylatywać z rury czarny dym. Uchylając zamarznięte boczne okno widzę, że koledzy to samo uczynili, bo za nimi również unosi się ten dym.. Podjeżdżając pod tę górę raz po raz podgrzewam szybę ,żeby coś widzieć przed sobą i natychmiast wycieram ręcznikiem. Udało nam się wszystkim podjechać , a na górze stoi znak informujący, że jesteśmy na wysokości 1417 m.n.p.m. Z tej góry również zjeżdżamy na łańcuchach, gdyż jest duży spad i nie wiadomo jaki on jest długi. Nie ryzykujemy. Po przejechaniu kilku kilometrów po mniejszych podjazdach i zjazdach kierujemy się w mała dolinę i zdejmujemy duże łańcuchy. Ujechawszy kolejne kilkanaście kilometrów widzimy, że znowu zaczynają się trudne podjazdy na tych zaśnieżonych drogach i zlodowaciałych drogach, a my mamy pozakładany tylko małe łańcuchy. Zatrzymaliśmy się i po małej naradzie spróbujemy jechać dalej, bo na zakładanie dużych łańcuchów znowu stracimy prawie półgodziny, szkoda czasu. No i udało się, nie było aż tak źle. Pogoda ładna, słońce świeci, a dookoła śnieg góry i piękne widoki. Jednak za dnia jedzie się inaczej, widać drogę oraz te wszystkie podjazdy i zjazdy.

Po przejechaniu około 30 kilometrów  mijamy małą miejscowość o dźwięcznej nazwie Hafik, tutaj również nie ma żadnego ruchu. Wygląda to jakby wszystko tutaj zamarzło, ale widać dymiące małe kominy lub rury wystawione od piecyków. Jest to znak, że jednak mieszkają tutaj ludzie. Droga jak zwykle zaśnieżona, pogoda nadal piękna, a widoki tych  białych gór są jeszcze piękniejsze. Po drodze są małe podjazdy i zjazdy, ale za to droga jest wąska i kręta biegnąca wzdłuż zamarzniętej rzeki. Jedziemy spokojnie około 45 km/h. U mnie w kabinie zaczyna się robić ciepło, szybę przednią mam w 60% czystą, tylko boczne szyby są nadal zamarznięte, a na termometrze jest tylko -24 stopnie. Nie jest tak źle, jedzie się dobrze. Ujechawszy po tych górskich zaśnieżonych drogach kilkadziesiąt  kilometrów przejeżdżamy  małe miasteczko które nazywa się Zara. Parę kilometrów za miastem znowu zaczynają się wzniesienia. Droga znowu  jest wąska i zaczyna stromo piąć się w górę, są liczne zakręty, ale jak na razie wszyscy jedziemy razem. Tutaj widać, że służba drogowa próbowała coś robić.

opowiadania ciezarowka do iranu 10-5

Po przejechaniu 2-3 kilometrów widzę znowu długi podjazd, tylko nie wiadomo jaki będzie długi, bo droga jest kręta. Jadę piątym biegiem, trzymam równą szybkość, nie zmieniając przełożeń. Po jakimś czasie uchylając okno widzę że koledzy zostali daleko z tyłu. A więc jest długi i stromy podjazd. I znowu muszę podgrzewać przednią szybę, bo prawie nic przez nie widzę. Jak dobrze, że Jacek miał to słoneczko. Po pewnym czasie straciłem ich z oczu, ale się nie zatrzymuję, jadę dalej, a zatrzymam się dopiero po wjechaniu na tą górę, tam będę oczekiwał na kolegów. Po wjeździe czekam około 15 minut, na zegarze jest już godzina 13.00, słońce zaczęło przechylać się ku zachodowi. Pierwszy na górę wjeżdża  Jacek, za nim po chwili wjeżdżają Piotr i Marian. Niestety nie ma Władka. Po chwili Jacek podchodzi do mnie i mówi, że Władek stanął w połowie podjazdu i będę musiał zjechać po niego. Chłopaki pomogli mi rozłączyć przyczepę i zaklinować ją klinami żeby sama nie próbowała zjechać. Jacek wsiada do mojego samochodu i mówi: „ale Ty masz zimno i co Ty przez tą szybę widzisz? Nie chciałbym w tym samochodzie jechać”. Odpowiedziałem: „nie mam innego wyjścia, ale chyba przeżyję, bo ludzie na Sybirze też jakoś żyją”. Razem w moim samochodzie wracamy po Władka. Po ujechaniu paru kilometrów z daleka widzimy dość długą kolejkę samochodów i zatarasowaną drogę przez złamany zespół Władka. Podjeżdżamy bliżej i widzimy jak samochód Władka stoi oparty tyłem o bok przyczepy, blokując całkowicie przejazd dla innych samochodów. Przy tej okazji zrobiłem zdjęcie, na którym jest wielu tureckich kierowców, z ciekawością przyglądających się co my teraz zrobimy. Na zdjęciu będzie też widać jaki był lód na tej drodze.

opowiadania ciezarowka do iranu 10-6

Tutaj nie ma możliwości nawrócenia więc podjeżdżam przodem, zaczepiam linę cofając się do tyłu aby wyprostować zespół i umożliwić przejazd pozostałym samochodom, oczekujących w długiej kolejce. Tureccy kierowcy jeżdżą podobnymi samochodami jak nasze Stary, tylko że mają trzecią oś aby zwiększyć ładowność i jeżdżą bez przyczep, co w tych warunkach na pewno im sprzyja, ponieważ jazda z przyczepą w górach, przy tak oblodzonych drogach, jest znacznie trudniejsza. Nie widziałem w Turcji kierowców, którzy ciągną przyczepy, więc coś w tym jest. Jak się później okazało Władek chciał zmienić półbieg w dół i się nie udało. Gubiąc tzw. półbieg trzeba się zatrzymać ponieważ nie ma biegów i trzeba ruszać od początku, niestety taką wadę miały te skrzynie biegów. Było tak ślisko,, że Władek pomimo założonych dużych łańcuchów sam już nie mógł ruszyć, siedział w samochodzie i trzymał cały zespół na nożnym hamulcu, aby się dalej nie staczał. Jak zaciągnął ręczny hamulec to chwilę stał, ale nie zdążył jeszcze wyskoczyć a samochód ponownie zaczął się staczać do tyłu więc ostatecznie musiał siedzieć w kabinie. Siedząc tak chwilę w samochodzie pomyślał, co by tutaj dalej zrobić. I wpadł na pomysł aby podłożyć zmiotkę na hamulec nożny, zapierając pod deskę rozdzielczą. I tak też  zrobił. Udało się, ale tylko na kilkanaście sekund, zdążył podłożyć klin pod ostatnie koło przyczepy. Samochód ponownie zaczął się staczać do tyłu, więc podbiegł na drugą stronę i wcisnął klin z drugiej strony przyczepy i ten klin jak się później okazało  uratował samochód i przyczepę Władka przed stoczeniem się do głębokiego rowu.

Pierwszy podłożony klin został zgnieciony niczym puszka po piwie i przebił grubą oponę, a zsuwając się po lodzie spowodował złamanie się samochodu z przyczepą.  Dobrze, że samochód oparł się tyłem o prawy bok przyczepy. Duży ciężar samochodu i przyczepy czynił swoje na tej śliskiej drodze. Jak później opowiadał Władek, biegnąc na drugą stronę, aby podłożyć drugi klin o mało nie został zepchnięty przez cofającą się przyczepę. Był bardzo zdenerwowany, a nie wiele brakowało, aby cały zespół stoczył się po stromym zboczu. Po założeniu liny wyciągnęliśmy samochód i przyczepę umożliwiając przejazd innych samochodów. Niestety, na tej wąskiej drodze nie mogliśmy zmieniać przebitego koła, bo znowu byśmy tarasowali drogę. Ja natomiast musiałem zjechać dalej w dół szukając dogodnego miejsca do nawrócenia. I znowu trzeba było zrobić kilkanaście kilometrów, aby pomóc Władkowi. Po nawróceniu podjechałem pod Władka. Jacek zaczepił  linę i wjechaliśmy razem na górę, gdzie czekały na nas pozostałe samochody. Po wjechaniu tam kazaliśmy kolegom zjechać z tej diabelskiej góry, bo tak ją nazwał Władek i czekać gdzieś tam na dole w dogodniejszym miejscu, ponieważ pięć takich dużych zespołów stwarzało zagrożenie na tej wąskiej drodze. Natomiast ja z Władkiem zabraliśmy się do wymiany przebitego koła. Okazało się, że pomimo poluzowania śrub mocujących koło ani drgnęło. Jesteśmy na samym szczycie góry, dobrze że jest ładna pogoda.

opowiadania ciezarowka do iranu 10-7

Nie było innego wyjścia, trzeba było zjeżdżać na przebitej oponie, bo felga musi odpuścić od piasty, aby wymienić przebite koło. Jechaliśmy bardzo wolno, nie więcej jak 10-15 km/h, na małym czwartym biegu, cały czas na hamulcu górskim i raz po raz, gdy samochód nabierał szybkości, trzeba było wyhamowywać hamulcem nożnym, bo spad był bardzo duży. Po przejechaniu około 10 kilometrów droga nie była już taka stroma więc się zatrzymaliśmy, aby sprawdzić czy koło przyczepy puściło. No i puściło, cała wymiana nie trwała dłużej jak jedną godzinę, mróz był siarczysty, termometr wskazywał -29 stopni.

opowiadania ciezarowka do iranu 10-8

Po zmianie koła jedziemy dalej po tej zaśnieżonej drodze i mijamy małą miejscowość Imranli, a naszych kolegów nadal nie widać. Jak narazie nie ma takich stromych podjazdów i zjazdów. A więc im też się na pewno jedzie dobrze. Oni wiedzą, że my damy sobie radę. Jedziemy teraz z szybkością 40 km/h. Przednia szyba ładnie odtajała, ponieważ cały nadmuch ciepłego powietrza skierowałem na przednią szybę, a i w kabinie też zrobiło się cieplej. Nie zatrzymując się wyciągam pokrojony chleb i suchą kiełbasę. Wszystko to jest bardzo zimne. Ale co zrobić, trzeba coś zjeść. Po drodze mijamy kilka małych, tureckich ciężarowych samochodów wracających z Iranu.

opowiadania ciezarowka do iranu 10-9 opowiadania ciezarowka do iranu 10-10

Pomału zaczyna robić  się już ciemno, a naszych komsi, czyli kolegów, w dalszym ciągu nie widać. Po przejechaniu następnych kilkunastu kilometrów, widzę stojące w długiej kolejce samochody, a wśród nich naszych kolegów. Pięknie to w tych górach wygląda, jak stojące samochody mają pozapalane czerwone światełka, czyli stoją na światłach postojowych oczekując na dalszy wjazd. Teraz zrobiło się już naprawdę ciemno i wygląda to tak jakby te czerwone światełka prowadziły prosto do nieba. Stoi tutaj na pewno kilkadziesiąt samochodów w różnych odległościach. Patrząc na to stwierdzam, że i w tych ośnieżonych górach można zobaczyć coś fantastycznego, bo czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Koledzy po całodziennym zmaganiu z tymi górami również byli zauroczeni. Drogę tę nazwaliśmy drogą prowadzącą do gwiazd. Bo nad nami tylko mrugające gwiazdy, a wokół nas potężne, ośnieżone góry. Tak stoimy w kolejce oczekując aż coś się może ruszy, bo tutaj chyba nie będziemy nocowali.

Stoimy już około dwóch godzin i nic się nie posunęliśmy do przodu. Po krótkiej naradzie decydujemy się z Władkiem i Jackiem, że pójdziemy zobaczyć co tam się stało i co jest przyczyną tego postoju. Jest już godzina 21.00 tutejszego czasu, a więc idziemy na zwiady jak trzej muszkieterowie. W mniej więcej połowie góry spotykamy dwóch schodzących kierowców bułgarskich, którzy idą zobaczyć czy niżej nie stoją ich koledzy. Po krótkiej rozmowie, że wśród stojących samochodów nie ma Bułgarów zawracają i razem idziemy pod tą górę mijając liczne samochody. Niektóre z nich miały powyłączane światła, tylko silniki mruczały na wolnych obrotach. Po około półtora godzinnym marszu dochodzimy do celu. I co widzimy? Po lewej stronie stoi grecki samochód mocno przechylony na lewą stronę a przyczepa zajmuje 2/3 drogi. A więc to tutaj Bułgarzy zwątpili w swoje umiejętności i się zatrzymali nie chcąc ryzykować obsunięcia na prawą stronę stromego zbocza. Po krótkiej rozmowie, obejrzeniu i sprawdzeniu, wchodząc na przechylone zbocze drogi, zdecydowaliśmy, że jak pójdziemy odważnie i nie zadrży nam noga na gazie oraz ręka na kierownicy to przejedziemy. Grecki kierowca nie spał. Siedział w samochodzie mając zapalone światełko w kabinie czekając na tureckie ciągniki gąsienicowe aż go wyciągną, bo nie miał innego wyjścia, był sam. Za to wyciągnięcie będzie musiał już sporo zapłacić. My wracamy decydując się na wjazd. Natomiast Bułgarzy na razie odpuścili i będą się przypatrywać czy my podjedziemy. Po zejściu z tej góry, która prowadzi do gwiazd zdajemy relacje Piotrowi i Marianowi, aby się zdecydowali, że albo chcą tutaj nocować i jutro płacić za wciągnięcie na górę, albo trochę ryzykując wjedziemy sami. Po długim myśleniu zdecydowali się na wjazd, ale widać po nich, że mają wąty.

Ponownie zakładamy małe i duże łańcuchy i będziemy próbowali podjechać. Odłączyłem przyczepę i podjechałem pod Władka, zakładając linę stalową. No i ruszamy uzgadniając wcześniej, że wjeżdżamy tylko na małym trzecim biegiem, bez zmiany przełożeń. I tak jadąc pod górę mijamy kilkanaście samochodów różnie poustawianych. Jedni przechyleni po prawej stronie, drudzy po lewej i kilka samochodów stojących na środku. Z tymi samochodami stojącymi na środku drogi było najgorzej ponieważ droga jest zbyt wąska i ma duże spady. Tak, że było duże ryzyko przy ich omijaniu. Po około 30 minutowym podjeździe wjeżdżamy na szczyt tej góry, gdzie stoi tablica informująca: „Kizildag Gecidii Rakim 2160” czyli jesteśmy na wysokości 2160 metrów n.p.m. Odczepiamy przyczepę Władka pozostawiając ją na górze i razem wracamy po naszych kolegów czekających na dole. I po raz kolejny ten sam problem. Nie ma gdzie zawrócić i musimy znowu  zjechać niżej szukając dogodnego miejsca do zawrócenia. Po zawróceniu każdy z nas bierze jednego na linę uzgadniając jak przedtem że wchodzimy trzecim biegiem bez zmiany biegu. Powiedzieliśmy również że droga jest bardzo śliska i że samochody stojące na środku omijamy na tzw. żyletkę. Nogi i ręce nie mogą drżeć. Pierdzieć ze strachu możecie, ale jak myśmy przejechali to i Wy przejedziecie. Nie ma mowy o jakimś zwątpieniu, musimy wjechać. No i wjechaliśmy. Teraz z Władkiem ponownie wracamy po czekającego Jacka i moja przyczepę. Po krótkiej rozmowie Jacek chce zaryzykować sam, więc dobrze niech próbuje. Wiemy że Jacek jeździ dobrze. Ja podczepiam moją przyczepę i z Władkiem wpatrujemy się w znikające światełka. Po chwili Władek rusza pierwszy, bo gdyby Jacek gdzieś stanął to musiał by wciągnąć go na górę. Po dłuższej chwili Władka światełka również  zniknęły za horyzontem tej góry, więc i ja też ruszam. No i udało się. Jacek mówił, że też miał chwilowe problemy z podjazdem, ale dał radę. Po krótkiej rozmowie i podłączeniu przyczepy Władka nikt za nami już nie odważył się wjechać. Bułgarzy widocznie odpuścili. Nie chcieli ryzykować nawet mając lepsze łańcuchy od nas.

Zaczynamy zjeżdżać w dół. Droga jest bardzo śliska, a śnieg tak ujechany że świeci się jak lusterko. Zjeżdżamy bardzo wolno i zdajemy sobie sprawę, że nie można popełnić najmniejszego błędu bo to skończyło by się tragicznie. Po prawej stronie jest stromy spad, a po lewej ściany skalne. W najgorszym wypadku lepiej jest się przytulić do tych skał jak zjechać po tym stromym zboczu. Jest to czarna otchłań i w tym momencie przypomniało mi się jak zrobiłem zdjęcie takiego samochodu, a raczej wraku samochodu, bo była to rama i jakaś pognieciona skrzynka, co kiedyś było to kabiną oraz pogięta rama ciągnika i pourywane koła. Wyglądało to strasznie. Przez głowę przelatują tysiące myśli. Ale nie wolno do takich sytuacji doprowadzić. Ja miałem zawsze uszykowaną torbę z paszportem, pieniędzmi, dokumentami i ciepłą bielizną stojącą na środku kabiny, pomiędzy siedzeniami, że w razie jakiś nie przewidzianej sytuacji to chwytam torbę i wyskakuje z samochodu. Tutaj w górach człowiek musi być przygotowany na każdą sytuację. Ręce robią się wilgotne ale nerwy trzeba trzymać na wodzy. Nie można przedwcześnie popadać w panikę. Długi jest ten stromy zjazd. Patrzę na licznik i widzę że przejechałem już 10 kilometrów. Kiedy on się skończy? Silnik raz po raz wchodzi na wysokie obroty, a więc muszę przyhamować hamulcem nożnym. Szybę mam już znowu mocno zamarzniętą i prawie nic nie widzę. Muszę sobie jeszcze dodatkowo podgrzewać przednią szybę gazem z butli i szybko wycierać ręcznikiem żeby coś widzieć do przodu, ponieważ bardzo szybko pokazuje się na niej lód. Butla ze słoneczkiem cały czas jest zapalona. Jest to bardzo niebezpieczne. Ale nie mam innego wyjścia. Raz po raz otwieram boczną szybę i widzę, że cztery samochody zjeżdżają za mną. A więc jest dobrze, zbliża się już godzina 1.00 tutejszego czasu. W pewnym momencie poczułem, że coś mną szarpnęło, tak jakby ciągnęło mnie do tyłu.

Odruchowo przejechałem na lewa stronę i się zatrzymałem. Uratowało mnie to, że przyczepa się nie przewróciła i nie stoczyła niżej, bo mogło by nastąpić ściągnięcie całego zespołu po stromym zboczu. Jadący za mną Piotr nie wiedział co było przyczyną tak ostrego hamowania, że przyczepa zsunęła się tylnymi kołami z drogi i zaczęła się staczać po stromym zboczu. Ja w lusterku prawym nic nie widziałem gdyż mam zamarzniętą boczną szybę. Po zatrzymaniu okazało się, że zamarzł któryś zawór w przyczepie i nastąpiło zablokowanie wszystkich kół. Dobrze, że to się nie stało na tym stromym zjeździe, bo na pewno skończyło by się to tragicznie. Odłączam węże, spuściłem powietrze i z pomocą Piotra wyjechałem z głębokiego rowu. Przyczepę zahaczyliśmy liną za ramę i połączyliśmy z przednim zderzakiem Piotra. I tak jadąc wolniutko przyczepa zaczęła wychodzić z głębokiego rowu. Po wyjechaniu cybuch poszedł w ruch. Zacząłem podgrzewać zawory, ale nic z tego, zawory nie puszczają. Nie pozostaje nic innego jak dalsza jazda bez hamulców w przyczepie. Dojechaliśmy do malutkiej miejscowości Tirluk. Dzisiaj mieliśmy w planie dojechać do Erzinkanu, ale niestety będziemy nocowali w Tirluk. Po dojechaniu na parking patrzę na licznik, że przejechaliśmy tylko 198 km na dziewiętnaście godzin pracy. Jestem już bardzo zmęczony i bardzo zmarznięty. Siedziałem przez tyle godzin w zimnej kabinie, a temperatura jeszcze spadła do -30 stopni. Naprawdę panują tutaj trudne warunki, takich to w życiu jeszcze nie doznałem. Dziś znowu silniki będą chodziły całą noc, a my będziemy spali w trzęsących się kabinach, ale ciepłych. Idę do Władka zabierając  z sobą butlę z gazem, aby na rano znowu podgrzać przednią szybę, gdyż na pewno będzie pokryta lodem. Zabieram również dwa mokre ręczniki, zmarznięte na kość, aby wysuszyć je u Władka. Na jutro będą znowu potrzebne, bo w kabinie będzie jak w najzimniejszej zamrażarce, a szyba na pewno okaże się pokryta lodem. Takie jest życie kierowcy międzynarodowego, chcącego zarobić i zwiedzić inne ciekawe kraje. Niektórzy trochę nam nawet zazdroszczą tej pracy i przyjemności oraz zarabianych pieniędzy. Ale co zrobić, takie jest życie. Jak się opowiada i mówi prawdę, mało w to ktoś wierzy. Dzisiaj już nie będę robił notatek, może jutro będzie lepszy dzień. Zrobiliśmy z Władkiem dobrą kolację smażąc jajka na cebuli i popijając gorącą herbatą. Kładziemy się spać. Jest godzina 2.20 naszego czasu.  Dzisiaj przejechaliśmy 198 km na 19 godzin pracy.

Orientacyjna mapa dzisiejszej trasy:


Autorem tekstu jest Adam Frąckowiak, którego osobę przedstawiałem we wstępie dostępnym TUTAJ. Seria tekstów o transporcie do Iranu powstaje dzięki pomocy Niezależnego Forum Nowego Tomyśla i okolic.


Kolejny odcinek: Wspomnienia z trasy do Iranu w barwach PEKAES Warszawa – część 11

Poprzednie odcinki – TUTAJ