Fiat Fiorino liczy zaledwie 3,8 metra długości, siedzi się w nim stosunkowo wysoko, a pokaźnych rozmiarów lusterka ułatwiają manewrowanie. Do tego dochodzi jeszcze bardzo niskie spalanie w miejskich korkach, oscylujące wokół 6 l/100 km, system Start&Stop oraz dynamiczny silnik, dzięki któremu najmniejszą propozycję z gamy Fiat Professional śmiało można nazwać królem miejskich dróg. Tam, gdzie normalnym samochodem zawraca się „na trzy”, Fiorino można zawrócić „na dwa i pół”, natomiast poszukiwanie miejsc parkingowych kończy się zazwyczaj bardzo szybko, bo przy odrobinie chęci i fantazji małe autko wciśniemy po prostu gdziekolwiek. Wszystko, co napisałem powyżej jest oczywiście oczywistą oczywistością, bo niby czego mielibyśmy się spodziewać w ruchu miejskim po tak malutkim aucie? Żeby jednak tych oczywistości nie było w moim teście za wiele, postanowiłem opuścić Fiorino poznańską dżunglę i przetestowałem je przede wszystkim na dłuższych dystansach. Przez tydzień przejechałem Polskę niemalże wzdłuż i wszerz, a konkretnie od Warszawy po Świecko i od Bydgoszczy po okolice Ostrawy. Czy jeżdżący kanarek godnie sprostał temu zadaniu? Tego dowiecie się z poniższej relacji z jednego z moich wyjazdów, który prowadził do czeskich Kopřivnic.
Była sobota, szósta rano – większość z Was pewnie smacznie spała, niektórzy wracali dopiero z imprez, a u mnie już zadzwonił budzik. Miał on oczywiście związek z bardzo ambitnym planem na nadchodzący dzień – przejechać tysiąc kilometrów Fiatem Fiorino Cargo Adventure 1.3 MultiJet, z czego większość po polskich i czeskich „krajówkach”. Poranne przygotowania do wyjazdu skróciłem więc do minimum i o 6:30 szedłem już przez parking w kierunku samochodu. Znalezienie go w gąszczu innych aut nie było żadnym problemem – testowe Fiorino wyjechało z fabryki w kolorze kanarkowo żółtym, przez co nawet Stępień z 13 Posterunku dostrzegłby je z odległości około kilometra. Kolor ten doskonale pasuje do wersji Adventure, która ma stanowić uterenowiony wariant malutkiego furgona. Składają się na nią m.in. plastikowe osłony dolnej części nadwozia, pokaźne relingi dachowe, a także system Traction+, który imituje działanie blokady mechanizmu różnicowego osi napędowej. Umożliwia on uniknięcie kłopotów z dala od ubitych dróg, czego oczywiście nie omieszkałem sprawdzić – stojąc jednym kołem na twardym terenie, zaś w drugie umieszczając w kopnym piasku, umieszczony na desce rozdzielczej przycisk z literką „T” faktycznie przenosił część mocy na koło z lepszą trakcją. Dla mnie główną zaletą wersji Adventure nie był jednak powyższy system, lecz wygląd samego pojazdu. Dlaczego? Spójrzcie na niego, to zrozumiecie:
Około godziny 7 wyjeżdżałem już z Poznania, mknąc przez puste miasto praktycznie bez postojów. Pod maską mojego Fiorino pracował silnik 1.3 MultiJet, z którego wyciśnięto 95 całkiem żwawych koni. Auto miało oczywiście typową dla tak małych silników turbodziurę i wymagało częstego sięgania do drążka zmiany biegów, lecz przy odrobinie wprawy można było jechać nim naprawdę bardzo dynamicznie. Musiałem tylko pamiętać, żeby hamować przed dziurami, na których mogłoby mnie nieźle wytrząść. To za sprawą zawieszenia Fiorino, które zestrojono nadspodziewanie twardo. Nie musiałem się tym teraz jednak martwić, bo główną perspektywą na najbliższe godziny była podróż krajową „piątką”, której pod względem nawierzchni naprawdę niewiele można zarzucić.
Podróż „piątką” przebiegała w raczej powolnym tempie, utrzymując na prędkościomierzu cały czas około 90 km/h. Wyprzedziłem może z dwóch sobotnich maruderów, lecz poza tym przez większość podróży trzymałem się prędkości wskazywanych przez znaki, wypatrując nawet ciężarówki, której mógłbym się uczepić. Mój brak pośpiechu nie wynikał bynajmniej z nadmiaru wolnego czasu – wiedziałem, że muszę jechać powoli, aby uzyskać sensowne średnie spalanie. O ile bowiem w mieście jeżdżący kanarek okazał autem nad wyraz ekonomicznym (wspomniane 6 l/100 km), to przy wyższych obrotach jego apetyt bardzo szybko rósł. Godzina jazdy za cysterną z paliwem, cały czas około 75 km/h, to średnie spalanie na katalogowym poziomie 3,8 l/100 km. Jeśli jednak utrzymywałem 90-100 km/h, to musiałem liczyć się z 5 l/100 km. Winna była oczywiście skrzynia biegów, której przydałoby się szóste przełożenie.
Po około 150 spokojnie upływających kilometrach nadszedł czas na pierwszy postój. Dotarłem do miejscowości Prusice w woj. dolnośląskim, gdzie czekał na mnie ładunek w postaci dwóch 22,5-calowych kół z ciągnika siodłowego. Kolega Piotrek był na tyle miły, że pożyczył mi je na jeden dzień, dzięki czemu test Fiorino miał oczywiście zyskać na rzetelności. Wjechałem więc na jego podwórko, rozwarłem na 180 stopni tylne drzwi i zabraliśmy do ładowania, co dzięki nisko zawieszonej podłodze poszło bardzo sprawnie. Ładownia niewielkiego Fiata liczy sobie 2,5 m3 (1523x1473x1205 mm), więc dwa koła z osi napędowej ciężarówki zmieściły się do niej bez żadnego problemu, pozostawiając wystarczająco miejsca dla trzeciej obręczy. Gdyby zaszła taka potrzeba, zmieścilibyśmy tam także typową europaletę, co czyni z Fiorino pełnowartościowego transportowca. Szkoda tylko, że Fiat nieco poskąpił uchwytów do mocowania ładunku, które umieszczono tylko w podłodzie, z pominięciem ścian ładowni. Z drugiej jednak strony wyglądały one nadspodziewanie solidnie, przypominając rozmiarami uchwyty znane z największych „dostawczaków”. Przy okazji jeszcze mała ciekawostka – bardzo ciekawie rozwiązano oświetlenie przestrzeni ładunkowej, w które wbudowano wyjmowaną latarkę, miły drobiazg w stylu adventure.
Po załadowaniu opon mogłem już wrócić na „piątkę” i kontynuować moją podróż w kierunku Wrocławia, gdzie czekał na mnie kolejny kolega. Był nim Michał, przewoźnik, kierowca oraz miłośnik ciężarówek, którego teksty dwukrotnie mogliście przeczytać w dziale historia. Pojechałem po niego na wschodnie obrzeża Wrocławia, gdzie umówiliśmy się na jednej z pętli autobusowych. Kiedy Michał wyszedł z domu i zobaczył zaparkowane w błocie żółte Fiorino Adventure, jego komentarz był łatwy do przewidzenia: „już mam dobry humor, od samego patrzenia na ten samochód!”. Po kilku minutach zachwytu dla karoserii trzeba było jednak zająć miejsca w jej wnętrzu. Tutaj spotkało nas bardzo miłe zaskoczenie – choć zarówno ja, jak i Michał do małych facetów nie należymy, to przestrzeni w szoferce nam nie zabrakło. Przy wzroście 190 cm mogłem wygodnie zająć pozycję na komfortowym fotelu, nie brakowało mi miejsca na nogi, zaś prawa ręka spoczywała na świetnym podłokietniku, o dziwo nie ocierając się o łokieć Michała. On również nie miał żadnego powodu do narzekań, zwracając uwagę na poczucie dużej przestronności. Z czasem zauważyliśmy jednak, że umieszczony przed fotelem pasażera schowek mógłby być nieco mniejszy, umożliwiając swobodniejsze wyciągnięcie nóg do przodu. Nie spodobały nam się też zagłówki, odrobinę za bardzo wysunięte do przodu, co wynikało oczywiście z ukształtowania ściany grodziowej. Bardzo trafnie ukształtowano za to górną część deski rozdzielczej, gdzie swoje miejsce znalazły portfele, dokumenty, telefony i inne tego typu przedmioty. Mój stanowczo za duży i za ciężki aparat trafił do umieszczonego przed Michałem, przepastnego schowka i jedynie uchwyt na kubek pozostawił pewien niedosyt – stworzono go w tylko jednym egzemplarzu.
W dobrych humorach ruszyliśmy na wschód. Plan był następujący – ujechać kilkadziesiąt kilometrów autostradą A4, a następnie zjechać z niej w kierunku opolskich dróg lokalnych prowadzących na południe. Na autostradzie znowu jechałem bardzo spokojnie, trzymając się 110 km/h. Spalanie przy tej prędkości to około 5,5 l/100 km, zaś jadąc 140 km/h trzeba się już liczyć z dodatkowym półtora litra. Gdyby nie względy ekonomiczne, autem można by jednak pojechać nawet i ponad 160 km/h, bo 160 kg opon oraz 200 kg załogi nie zrobiło na 95-konnym silniku większego wrażenia. Auto cały czas było bardzo dynamiczne i zapewne pozostałoby takie nawet przy całkowitym wykorzystaniu dużej, bo ponad 600-kilogramowej ładowności. Oprócz tego w kabinie było bardzo cicho, radio (dziwaczne w obsłudze, ale wyposażone za to w gniazdo USB, system Bluetooth oraz znający język polski system sterowania głosem) wydawało przyjemne dla ucha dźwięki, boczny wiatr w ogóle nie robił na aucie wrażenia.
W ten miły sposób dojechaliśmy do zjazdu z A4 w kierunku Nysy, na drogę krajową nr 46. Z tej zjechaliśmy zaś na trasy wojewódzkie i gminne, prowadzącą przez typowe dla Opolszczyzny miejscowości z polskimi i niemieckimi nazwami. Zbudowane między nimi drogi z Niemcami nie miały jednak nic wspólnego, bo były po prostu niesamowicie dziurawe. Całe szczęście, że opony dociążały tylną oś, co nieco uspokoiło skoczne zapędy zwieszenia Fiorino. Bez tego z zębów mogłyby nam powypadać plomby…
Poskakawszy na polskich drogach dojechaliśmy w końcu do granicy polsko-czeskiej, którą przekroczyliśmy w Trzebinie. Nasi południowi sąsiedzi przywitali nas pięknym, równym asfaltem, malowniczymi krajobrazami, a także typowymi dla nich zakrętami. W jakiegoś powodu w Czechach większość łuków ma około 90 stopni, co jednak dla Fiorino Adventure nie było żadnym problemem. Wręcz przeciwnie, sztywne zawieszenie auta w końcu mogło się wykazać, zapobiegając kimkolwiek przechyłom przy pokonywaniu ostrych zakrętów. Do tego doszedł jeszcze bardzo precyzyjny układ kierowniczy, który pozwalał doskonale wyczuć plany auta co do danego zakrętu. Kiedy zaś było jasne, że przy tej prędkości zakrętu nie pokonamy, auto oddawało do dyspozycji bardzo skuteczne hamulce. Co jakiś czas wachlując między 4 a 5 biegiem przyjemnie działającej skrzyni biegów pędziłem więc „kanarka” do przodu i cel naszej podróży był coraz bliżej.
Na koniec musieliśmy się jednak jeszcze zatrzymać na jedzenie, bo będąc w Czechach po prostu grzechem byłoby nie zjeść knedlików i smażonego sera. Zaparkowaliśmy więc pod jedną z przyjaźnie wyglądających restauracji, gdzie obiad spożywała akurat grupa lokalnych emerytów. Dlaczego o niej wspominam? Powód jest bardzo prosty – żółte Fiorino bezbłędnie przyciągnęło uwagę jednego ze starszych panów, który z wielkim uśmiechem na twarzy i wyrazem uznania zaczął podziwiać auto.
I tak, w otoczeniu przyjaznych spojrzeń i krętych dróg, Fiat Fiorino Cargo Adventure 1.3 MultiJet przywiózł nas do Kopřivnic. Zaparkowaliśmy na ulicy Záhumenní, zaraz obok muzeum Tatry, które było oczywiście miejscem docelowym tej podróży. Pod muzeum wysiedliśmy z „kanarka”, spojrzeliśmy na jego sympatyczną karoserię wciśniętą między wszelkiego rodzaju Skody i przyszła chwila na refleksję. Przejechane 500 kilometrów pokazało, że typowo miejskie auto może być dobrym kompanem także w dłuższej podróży. Niczego nie można było zarzucić przede wszystkim kabinie, która w stosunku do wymiarów auta oferowała nadspodziewany komfort i doskonałe wyciszenie. Pewnym zaskoczeniem było także zawieszenie pojazdu i układ kierowniczy, które na równej trasie okazały się sprawdzać wręcz lepiej niż w dziurawym, polskim mieście. Poza tym 95-konny silnik sprawnie pchał 400-kilogramowe obciążenie do przodu. Pewnym problemem okazało się jednak spalanie, które na całej, bardzo spokojnie pokonanej trasie wyniosło średnio 5,3 l/100 km. Jest to o jakiś litr za dużo jak na jednostkę wysokoprężną o tak małej pojemności. Na pocieszenie pozostaje jednak cena samego pojazdu, która może wynieść nawet mniej niż 40 tys. zł netto. Za „bajerancką” wersję Adventure z 95-konnym dieslem trzeba dać 52 tys. zł, co nadal wydaje się być bardzo dobrą ofertą, szczególnie w przypadku auta tak świetnie przyciągającego wzrok. Dla wielu firm atrakcyjny wygląd oraz zwracanie uwagi potencjalnych klientów to przecież rzeczy bezcenne.
Zdaję sobie sprawę, że powyższy tekst przestawia poszczególne wady i zalety auta w nieco chaotyczny sposób, dlatego też poniżej prezentuję krótkie ich podsumowanie:
Zalety:
- zwrotność i kompaktowe rozmiary
- dynamiczny silnik
- małe spalanie w mieście
- pewne prowadzenie
- stosunkowo duża ładowność
- wygodna pozycja za kierownicą
- wygląd
Wady:
- w polskich miastach zawieszenie okazuje się zbyt twarde
- duże spalanie na trasie
Relacja z muzeum Tatry czeka TUTAJ, natomiast poniżej można zobaczyć galerię zdjęć testowego Fiorino: