Skąd te kolejki na węgierskich granicach i dlaczego Polacy przejmą węgierskie zlecenia?

Węgrzy mają obecnie najbardziej zakorkowane granice w Europie. Zatory liczą nawet kilkadziesiąt kilometrów, a czas oczekiwania na przejazd to nawet pół dnia. Sam za siebie mówi przykład z powyższego zdjęcia, przesłany mi przez Andrzeja z Widzimy się na Dżangłerze. Przejechanie z Rumunii do Węgier zajęło mu wczoraj 12 godzin, a wydruk z tego przejazdu pokrył się ze średnicą kierownicy w DAF-ie.

Bezpośrednia przyczyna takiej sytuacji jest oczywista. To drobiazgowe kontrole na granicach, podobne jak te stosowane dwa tygodnie temu w Polsce. Choć sami Węgrzy już podkreślają, że takie ujęcie sprawy jest ogromnym skrótem. Problem jest bowiem głębszy i prowadzi do całkowitego sparaliżowania ich branży. Chodzi tutaj o brak odpowiednich przepisów, obowiązujących na przykład w Polsce.

Gdy Europę objęła pandemia, a granice zostały zamknięte, większość krajów wprowadziła wyjątek dla kierowców ciężarówek. Zwolniono ich z kwarantanny, gdyż w przeciwnym wypadku transport stałby się całkowicie niewydolny. Na Węgrzech tak się jednak nie stało. Wyraźny wyjątek dla kierowców nie został wprowadzony i służby miały problem z interpretacją przepisów. Część z nich ma ten problem do dzisiaj, a drobiazgowe kontrole muszą być kontynuowane.

Do 27 marca węgierskich kierowców obejmował obowiązek 14-dniowej kwarantanny przy wracaniu z pięciu krajów, w tym przede wszystkim z Włoch. Stąd też na granicach zrodziły się ogromne korki, a przy okazji wielu pracowników branży utknęło w domach. Co więcej, 26 marca miało być jeszcze gorzej. Wówczas na jeden dzień pojawiła się interpretacja, że każdy węgierski kierowca ciężarówki, niezależnie od kraju przyjazdu, musi być poddany kwarantannie. Na granicach masowo rozdawano więc dwutygodniowe bilety do domów.

Po 27 marca zasady się zmieniły, nieco się luzując. Węgierskich kierowców ciężarówek zwolniono z kwarantanny, o ile ich przejazd nie prowadził przez Włochy lub o ile nie mają oni symptomów choroby. Choć, jak donosi portal „G7.hu”, problemy na granicach nadal trwają. Czasochłonne kontrole są kontynuowane, gdyż trzeba wyselekcjonować kierowców wracających z Włoch. Przewoźnicy mówią też o niedoinformowanych pogranicznikach, którym zdarza się stosować stare zasady kwarantanny. Do sytuacji tych dochodzi podobno na granicy słowacko-węgierskiej.

Dla przewoźników zagranicznych powyższa sytuacja oznacza stanie w korkach. Przewoźnicy węgierscy mają zaś problem znacznie większy. Tysiące kierowców mogły utknąć na kwarantannach, w większości przypadków trwających do dzisiaj. Wielu kierowców odmówiło też pracy, obawiając się takiej kwarantanny. Przy okazji Węgrzy przestali przepuszczać kierowców zagranicznych, zatrudnionych w węgierskich firmach i wracających do pracy autami osobowymi. Tym samym przewoźnicy zostali odcięci od dużej ilości pracowników z Rumunii oraz Serbii.

A jakie padają przy tym wszystkim wnioski? Sami Węgrzy twierdzą, że do końca pandemii wiele ich małych firm transportowych po prostu upadnie. Na początku przez niedobór kierowców, a następnie przez brak zleceń. Jednoznacznie wskazuje się też firmy, które mogą na tym zyskać. To przewoźnicy z Polski oraz Rumunii, którzy przez brak problemów z kwarantanną nie przerwali normalnej pracy i mogli przejąć wiele węgierskich zleceń.