Powyżej: typowy zestaw z Tajlandii, czyli chiński Shacman F2000 na licencji MAN-a, z gazowym silnikiem i butlami CNG za kabiną
Wydawałoby się, że o przeładowanych ciężarówkach napisano w branży już dosłownie wszystko. Afera, która wybuchła ostatnio w Tajlandii, może się jednak wydawać co najmniej zaskakująca. Tamtejsze policja stworzyła bowiem cały system naklejek, który wyróżniał przewoźników uiszczających łapówki i zwalniał ich z kontroli masy całkowitej.
W zależności od miesiąca, taka naklejka mogła mieć formę na przykład niebieskiego królika lub pomarańczowego, uśmiechniętego słoneczka. Istotna była też cyfra z numeracji tajskiej, potwierdzającą ważność oznaczenia na dany miesiąc. Kto natomiast miał takie oznaczenie na przedniej szybie swojej ciężarówki, ten miał być pewien, że policja nie zatrzyma go w punkcie wagowym, nawet gdyby pojazd wyglądał na przeładowany już z daleka.
Tak wyglądały naklejki:
By uzyskać taką naklejkę, przewoźnicy mieli płacić skorumpowanym policjantom od 4 do 20 tys. bahtów. W przeliczeniu to od 500 do 2500 złotych. Co też ważne, cena wahała się w zależności od zasięgu naklejki, a więc 4 tys. bahtów żądano za oznaczenie o zasięgu lokalnym, natomiast 20 tys. bahtów płacono za „zwolnienie” z ważenia o zasięgu ogólnokrajowym. Przewoźnicy chętnie zaś za to płacili, gdyż naklejki przynosiły nie tylko wyraźne oszczędności finansowe, ale też pozwalały oszczędzić dużo czasu. Tym bardziej, że ciężarówki bez naklejek zatrzymywano w dosłownie każdym punkcie wagowym, czyniąc kontrole bardzo uciążliwymi.
Sprawa wyszła na jaw za sprawą wewnętrznego dochodzenia, prowadzonego w policji przez Centralne Biuro Dochodzeniowe. Szef tajskiej policji drogowej natychmiast został przy tym zawieszony, a śledczy oceniają obecnie zakres skorumpowania funkcjonariuszy oraz czas trwania procederu. Sądząc po skuteczności naklejek, oficjalnie potwierdzanej przez przewoźników, skala nielegalnej działalności może okazać się naprawdę ogromna.
