Autor tekstu: Krystian Pyszczek
Wojna w Wietnamie jakiś czas temu gościła już na łamach 40ton. Opowiadaliśmy wtedy o tak zwanych „gun truckach”, czyli ciężko uzbrojonych amerykańskich ciężarówkach, które służyły do eskorty konwojów logistycznych. Dzisiaj natomiast przeniesiemy się na drugą stronę barykady i poznamy ten konflikt oczami kierowców z Wietnamu Północnego, którzy uczestniczyli w jednym z najbardziej nietypowych i karkołomnych projektów w historii transportu drogowego. Będziemy mówić tu bowiem o konwojach ciężarówek, które pokonywały rzeki jeżdżąc po… linach.
W czasie wojny wietnamskiej przeciwnikiem Amerykanów był komunistyczny Wietnam Północny, którego głównym celem było podporządkowanie sobie wspieranego przez świat zachodni Wietnamu Południowego. Aby to osiągnąć, oprócz użycia regularnych sił zbrojnych w postaci Ludowej Armii Wietnamu (LAW), na terenie południa utworzono komunistyczną partyzantkę, zwaną popularnie Vietkongiem. Gdy więc Amerykanie i ich sojusznicy stawiali na przewagę technologiczną, ich przeciwnicy skupiali się na skrytym działaniu w dżungli, wykonywanym niewielkimi pododdziałami.
Północnowietnamski konwój na Szlaku Ho Chi Minha:
Oczywiście partyzanci z Vietkongu nie byli samowystarczalni i musieli w dużej mierze polegać na dostawach żywności, amunicji oraz broni z Wietnamu Północnego. Zaopatrzenie to realizowano dzięki tak zwanemu Szlakowi Ho Chi Minha, czyli trasie przecinającej obydwa skonfliktowane kraje, biegnącej po najtrudniejszych zakątkach azjatyckiej dżungli. W początkowych latach na Szlaku Ho Chi Minha królowały rowery, ale z czasem zastąpiono je bardziej wydajnymi ciężarówkami, tworząc nowe wyzwania logistyczne.
Generalnie rzecz ujmując jazda opisywaną trasą była zajęciem szalenie niebezpiecznym. Wąskie przesmyki, ciężki tropikalny klimat, narażenie na choroby, czy niesprzyjające warunki pogodowe były zaledwie początkiem problemów, z którymi musieli borykać się północnowietnamscy kierowcy. Największym wrogiem byli oczywiście sami Amerykanie, których samoloty polowały na konwoje. Po raz kolejny kłaniała się przy tym wyższość technologiczna USA. Przykładowo, na trasie zrzucane były specjalne bomby z sensorami, które rejestrowały dźwięk silników oraz drżenie gruntu, eksplodując dopiero po pojawieniu się ciężarówki. Szlak Ho Chi Minha regularne patrolowały także samoloty zwiadowcze Grumman OV-1 Mohawk, wyposażone w rejestratory podczerwieni. Wietnamczycy z północy musieli więc wykazać się ogromnym sprytem. Ruch ciężarówek odbywał się głównie nocą, w całkowitym zaciemnieniu, a sama trasa była regularnie maskowana lokalną roślinnością. Największe wyzwanie stanowiło jednak pokonywanie rzek, jako że tradycyjne mosty były łatwe do wykrycia i zniszczenia z powietrza.
Ciężarówka w charakterystycznym maskowaniu:
Rozwiązanie tego palącego problemu znalazł północnowietnamski generał Dinh Duc Thien, który w 1965 roku został wysłany z delegacją do Chin. Tam też poznał nietypowy sposób przeprawiania się przez rzekę, wykorzystywany przez Chińczyków w walkach z Japonią podczas II wojny światowej. Całe rozwiązanie polegało na rozpięciu pomiędzy dwoma przeciwległymi brzegami dwóch stalowych lin, po których mogły przejeżdżać samochody ciężarowe. Pomysł ten uznano za bardzo obiecujący i wkrótce postanowiono wprowadzić go także na Szlaku Ho Chi Minha.
Sama konstrukcja była przy tym bardzo prosta: na brzegach wbijano w ziemię betonowe słupy ze zbrojeniem, do których prowadzono dwie stalowe liny o „grubości nadgarstka” (tak wspominają to uczestnicy tych wydarzeń), rozciągając je kilkanaście metrów nad korytem rzeki. Aby ciężarówka mogła bezpiecznie przejechać po takim “moście”, na jej felgi zakładano specjalne nakładki prowadzące, przez co opony poruszały się po linach w podobny sposób, jak robi to pociąg jadący po szynach. Wszystko to miało być wystarczające, by przeprawić przez rzekę radzieckie ciężarówki o ładowności do 4 ton, takie jak na przykład doskonale w Polsce znany GAZ-63.
Nad całym projektem pracował wietnamski Instytut Inżynierii Transportu we współpracy z kilkoma wydziałami czterech uniwersytetów w Hanoi, natomiast praktycznej realizacji tego pomysłu podjął się pułkownik Nguyen Trong Quyen, doświadczony oficer LAW, wykładający na wydziale motocyklowym szkoły oficerskiej logistyki. To właśnie on jako pierwszy miał przejechać ciężarówką po rozciągniętych linach, w czasie prezentacji przed ministrami w czerwcu 1965 roku. Nguyen Trong Quyen otrzymał wówczas polecenie, by bacznie obserwować wskaźnik wychylenia ciężarówki. Jeśli wartości na urządzeniu wskazywały mniej niż 15 stopni, można było bezpiecznie kontynuować jazdę. Jeśli natomiast wychylenie było większe, należało natomiast opuścić kabinę, gdyż pojazd groził przewróceniem i wpadnięciem do rzeki.
GAZ-63 w trakcie przejazdu po linach:
Sam oficer tak później wspominał swój pierwszy przejazd: Przejechaliśmy około 1/4 trasy i zobaczyłem, że licznik podskoczył do 10 stopni, a potem do 15 stopni. W tym momencie mój kierowca, pan Nguyen Van Xay, powiedział „Bracie! Na brzegu wszyscy machają flagami i każą nam skakać!” Zażartowałem: „Jedziemy po ustach śmierci”. Gdybyśmy skoczyli, zostalibyśmy zmiażdżeni przez wpadający do koryta rzeki samochód. Po prostu odpuść, cokolwiek się stanie, to się niech stanie. Gdy tylko skończyłem mówić, samochód wypadł z lin. Wpadając do rzeki, rozsypały się trzy tony betonu, pojazd stracił cały ładunek i przekoziołkował jeszcze trzy razy. Na szczęście, ponieważ drzwi samochodu były zamknięte, woda jedyne delikatnie wpadała przez szczelinę, bez gwałtownego wdzierania się do środka. Pan Xay i ja siedzieliśmy i patrzyliśmy, jak woda w kabinie podnosi się centymetr po centymetrze. Z przebłyskiem nadziei powiedziałem panu Xay: „Ty i ja kładziemy się teraz, czekamy, aż ciśnienie w kabinie zrówna się z ciśnieniem wody na zewnątrz, a następnie otwieramy kopniakiem drzwi…
Choć ta pierwsza próba okazała się być porażką, szybko znaleziono przyczynę niepowodzenia: w nocy przed prezentacją obfity deszcz spowodował zapadnięcie się betonowego słupa, przez co jedna z lin nie była należycie naprężona. W listopadzie 1965 roku całą próbę więc powtórzono, tym razem z sukcesem i linowe mosty zostały zatwierdzone do użycia na Szlaku Ho Chi Minha. Można sobie tylko wyobrazić, ile emocji dawało wietnamskim kierowcom pokonywanie rzek w ten sposób, a ile ciężarówek spadło z wysokości kilkunastu metrów wprost do wody. Oficjalne dane na ten temat niestety nie są dostępne. I choć system z linami do dzisiaj może wzbudzać przerażenie, dla Vietkongu miał on ogromną zaletę – amerykańskim pilotom bardzo trudno było wychwycić taką przeprawę, a nawet jeśli to się udało, to stalowe liny raczej nie zdradzały faktu, iż w tym miejscu regularnie kursują wrogie ciężarówki.
Ostatecznie pomysł linowych “mostów” nie przyjął się na szerszą skalę, szybko stając się zapomnianym. Głównym problemem była przy tym ograniczona nośność i brak możliwości przeprawiania cięższych ciężarówek. Dlatego też o tym rozwiązaniu na długie lata zapomniano i nawet w Wietnamie mało kto o nim pamięta.