Życie na „przerzutach”, czyli relacja z tras Filipa Mężyńskiego – część 1

man_tgx_zycie_na_przerzutach_relacja

Szanowni Czytelnicy, założenie jest takie, żeby 40ton.net mogło skutecznie zastąpić osobie związanej zawodowo lub prywatnie z pojazdami użytkowymi media drukowane. Oprócz najświeższych i najciekawszych aktualności, muszą się więc pojawiać także prezentacje, reportaże, czy oczywiście stałe działy. I właśnie z taką propozycją nowego stałego działu spotkacie się w poniższym tekście. Jest to relacja z trasy Filip Mężyńskiego – kierowcy, który jeździ na tzw. „przerzutach”, a jednocześnie bardzo sprawnie radzi sobie z pisaniem. Tekst jest bardzo długi, gdyż relacjonuje kilka tygodni jazdy, lecz wydaje mi się, że może on przypaść Wam do gustu. Sprawa wygląda więc następująco – w przypadku poniższego artykułu wszelkiego rodzaju komentarze są jeszcze bardziej mile widziane, niż zawsze. Po ich wydźwięku oraz statystykach wejść zadecyduję, czy opowieści Filipa będą pojawiały się regularnie (co te 3-4 tygodnie), czy może temat będzie trzeba niestety odpuścić. Zapraszam więc do lektury!

Zdjęcia z opisanej poniżej trasy można oglądać w kompletnym albumie, który czeka TUTAJ.

Witam,

Nazywam się Filip Mężyński. Mam 34 lata, pochodzę z małej miejscowości Łobez położonej w województwie zachodniopomorskim, jednakże za sprawą mojej wspaniałej żony, od ponad sześciu lat mieszkam w Lęborku. Interesuję się wieloma dziedzinami życia, a tak się moje życie potoczyło, że jedna z nich stała się moją pracą. Mimo, że wykształciłem się w zupełnie innym kierunku. to od kilku lat jestem kierowcą w transporcie międzynarodowym. Obecnie pracuję w małej rodzinnej firmie, która na stale współpracuje z jedną z norweskich spedycji wykonując pracę w relacjach Norwegia-reszta Europy. W 90% przypadków są to trasy do Niemiec.

Niestety nie latam do auta samolotem, nie wybieram sobie tras, nie jadam ośmiornic w restauracjach i nie piję wina do każdego posiłku. Ciężko pracuję na to, by moja rodzina miała zapewnione wszystko, czego potrzebujemy. Moje opisy to więc sama proza życia kierowcy na tzw. „przerzutach” . Nie znajdziecie tu też mojej twarzy wciskającej jakieś wątpliwe mądrości, czy poradniki, choć jeśli macie pytania to oczywiście piszcie.

Kierowany przeze mnie obecnie zestaw to MAN TGX XXL 18.440 z 2008 roku sprzężony z naczepą kurtynową marki Krone. Do niedawna swoje opisy publikowałem jedynie na forum www.wagaciezka.com (zapraszam również i tam), a od teraz będę to robił również na 40ton.net. Zapraszam więc do lektury, komentowania i oczekuję na konstruktywne uwagi i sugestie.

Pełne dwa tygodnie w domu to jak zawsze za mało 🙂 Wyjazd z domu we wtorek wieczorem na podmianę do niemieckiego Kiel. Auto ma być załadowane do Niemiec (kombinat chemiczny BASF w Ludwigshafen). Jako że do auta wiózł mnie szef, to jedynie do Szczecina pogadaliśmy o bieżących sprawach a od granicy już spałem, by przygotować się na cały dzień jazdy z Kiel do Ludwigshafen. Po drodze pauza gdzieś na parkingu przy autostradzie, a w Kiel byliśmy około 8:30. Prom z Goteborga przybił o 9:15 i po około godzinie byłem już gotów do startu. Po drodze dość spokojnie i bez stresu, bo odległość akurat do pokonania w jeden dzień. W Ludwigshafen okazało się, że BASF przebudowuje swój parking dla ciężarówek i jest na nim mniej miejsca niż zwykle, ale na szczęście udało mi się przytulić z boku by przeczekać do rana.

Pobudka o siódmej rano, wizyta w biurze by załatwić formalności i wjazd na teren kombinatu. W biurze wydziału dowiedziałem się, że niemożliwy jest dziś rozładunek przy rampie, gdyż budowlańcy leją nowe posadzki na magazynie. Otrzymałem więc instrukcje by ustawić się z tyłu budynku, w zagłębieniu terenu nazywanym przez nich „piwnicą”. Wjazd do „piwnicy” był dość wąski, a dodatkowo utrudniało go auto jednej z firm budowlanych, które zaparkowane było tuż obok. Dobre pół godziny trwało znalezienie kierowcy owego auta. Rozładunek bezproblemowy, poza koniecznością otwarcia obu stron naczepy. Po rozładunku od razu dostałem informacje o załadunku – miał to być całościowy ładunek wina do Oslo. Chwilę później okazało się jednak, że bliżej tamtego miejsca jest jakieś inne auto i polecono mi jechać do miejscowości Ludenscheid, celem załadowania aluminiowych profili. Na miejscu byłem około godziny 16:05 i okazało się, że jest już niestety za późno by się załadować. Zmuszony byłem poczekać do dnia następnego, ze wskazaniem na godzinę 6:00.

Następnego dnia o 6:00 zameldowałem się na bramie, po czym od razu wjechałem na wagę, a po zważeniu na halę do załadunku. Profili nie było zbyt dużo, bo zaledwie kilka paczek i cztery palety dodatków (łączniki, narożniki itp., itd.). Ładował mnie Polak od lat mieszkający w Niemczech, więc przy okazji pogawędziliśmy o swojej pracy. Po załadunku znów ważenie, po czym wizyta w biurze i mogłem jechać na kolejny załadunek, który miał być w Bielefeld. Nie wiedziałem w jakiej firmie dokładnie, a jedynie domyślałem się, więc próbowałem skontaktować się ze swoim spedytorem prowadzącym. Dodzwonić się do niego nie mogłem i nie otrzymałem żadnej informacji. Dopiero 60km przed Bielefeld oddzwonił do mnie i poinformował mnie, że kilkukrotnie wysyłał do mnie sms’y z informacją o tym, że zamiast do Bielefeld mam jechać do Wolfshagen k. Kassel i tam mam załadować pozostałą część ładunku.

Nie znałem przyczyn dla których jego sms’y nie docierały do mnie i spodziewałem się, że znów jakiś problem leży po stronie operatora. Przyczyna okazała się dość prozaiczna, acz dziwna, bo numer jego komórki został dodany do listy blokowanych – być może mój zmiennik przez nieuwagę zablokował jego numer, bo szefowa mówiła mi wcześniej, że miał problemy w kontaktowaniu się właśnie z tym spedytorem. Nieważne., numer odblokowałem i jest dobrze, szkoda tylko, że zmarnowałem przez to sporo kilometrów i czasu.

Na miejscu już na mnie czekali, więc szybko zaczęli ładować ale w międzyczasie wyniknęły jakieś komplikacje, więc musiałem najpierw wyjechać z jednej hali, poczekać prawie godzinę i wjechać na inną. Po załadunku szybko zabezpieczyłem profile, odebrałem dokumenty i ruszyłem na północ. Po drodze przed jedną ze zwężek gdy już ustawiłem się na odpowiednim pasie wyprzedził mnie dość obcesowo pewien brudny MAN, który usilnie walił lewym pasem w zwężkę. Tuż przed nią stał się przyczyną kolejnego korka, gdyż „wziął” na zderzak srebrnego Seata Arosę. Było wiadome, że tego dnia już na pewno nie zdążę na prom z Kiel, więc kierunek Travemunde, bo na 22:00 szanse były spore. Po drodze żadnych komplikacji, jedynie tankowanie do pełna w Soltau i w porcie zameldowałem się już o 20:15.

Następnego dnia start z promu o 7:30. Granica szwedzko-norweska w Svinesundzie o 14:30 i w Sarpsborgu byłem o 14:45. Po drodze spotkałem znajomego, który również jeździ pod tą samą spedycją. Okazało się, że to właśnie on załadował się w Bielefeld i pędzi do Sarpsborg’a, bo specjalnie dla niego przyjedzie do magazynu w sobotę kierownik, by go rozładować. Gdy dojechałem do Sarpsborga, kolega już „rozplandeczony” czekał na jego przyjazd. Profile aluminiowe stanowią od pewnego czasu priorytet dla naszej spedycji i rozładowywane są zawsze w pierwszej kolejności, a te które docierają na poniedziałek, rozładowywane są już od 6:00 rano. Po co miałbym tak wcześnie wstawać, skoro biuro pracuje od 8:00 i wcześniej jak o 9:00 nie dostanę dyspozycji załadunku? Poszedłem więc zapytać kierownika magazynu, czy nie chciałby i mnie rozładować w sobotę. Nie miał nic przeciwko więc już o 16:00 w sobotę byłem gotów do następnego załadunku.

Weekend spokojny w gronie znajomych kierowców z różnych firm pauzujących na bazie naszej spedycji.

W poniedziałek rano, tuż po 8:00 zgłosiłem w biurze gotowość do załadunku. Otrzymałem dokładnie takie samo zlecenie jak tydzień wcześniej mój zmiennik, czyli załadunek w Borregard Sarpsborg i rozładunek w BASF Ludwigshafen. Załadunek szybki i bezproblemowy, po czym powrót na bazę spedycji celem odebrania dokumentów celnych i kierunek Goteborg. Na bazie okazało się, że jest nas jeszcze dwóch w tym samym kierunku, więc będziemy jechać we trzech. Koniec końców ruszyliśmy we dwójkę, bo trzeci kolega miał trochę więcej roboty ze swoim załadunkiem i będzie musiał się spieszyć, na czym nam w ogóle nie zależało (słabsze auta i bardziej wyśrubowane normy 😉 )

W Goteborgu byliśmy o 15:15. Odebraliśmy bilety i wjechaliśmy na terminal w oczekiwaniu na wjazd na prom. Gdy już przyszła nasza kolej, okazało się, że kolega ma jakiś problem z powietrzem, bo niby nabite, a auto nie chce ruszyć. Ja wjechałem bez problemów a kolega po chwili również. Na pytanie, o to, co się stało i jak to się stało, że się odblokowało, odpowiedział jedynie „nie mam pojęcia”.

Po zjeździe z promu ruszyliśmy na południe – ja do Ludwigshafen, a kolega do Freiburga. Po drodze chciałem zaliczyć koniecznie myjnię, bo zestaw był już tragicznie brudny. Zajechałem więc na jeden z autohofów na A1, gdzie zazwyczaj tankujemy paliwo, bo jest tam tuż obok myjnia. Wjechałem na jej teren, zaparkowałem, poszedłem zapłacić i wróciłem do auta. Gdy doń wsiadałem, auto stojące z mojej lewej strony dość gwałtownie ruszyło i skręciło od razu w lewo. Jako, że ciągnęło przyczepkę to ta zahaczyła swym prawym bokiem o moje otwarte drzwi, wygięła je do przodu i przeciągnęła przez całą jej długość. Co ciekawe. kierowca absolutnie niczego nie zauważył i pojechał sobie dalej. Całe szczęście. że wjeżdżał tylko do myjni. Gdy do niego podbiegłem był naprawdę bardzo zdziwiony, że coś narozrabiał. Okazało się, ze jest to starszy pan, Niemiec, ale urodzony w Polsce (w Łodzi), przez co świetnie mówiący po polsku. Mając przykre doświadczenia z podobnymi zdarzeniami poprosiłem panią z biura myjni o wezwanie Polizei. Po około 10 minutach przyjechał patrol, który sporządził notatkę ze zdarzenia – mandatu nie wystawił, bo zdarzenie miało miejsce na terenie prywatnym, a zresztą mnie nie o to chodziło. Spisałem wszystkie dane sprawcy, skserowałem jego dokumenty i kazałem podpisać oświadczenie o tym, że przyznaje się on do tego, że jest sprawcą powstałych na moim aucie szkód. Te wydawały się w sumie niewielkie, ale tak naprawdę ciężko to ocenić, bo z wierzchu jedynie zarysowania krawędzi, ułamany kawałek dolnej części drzwi (plastikowa blenda) i uszkodzona uszczelka. Było też jakieś bliżej nieokreślone uszkodzenie zawiasów, gdyż drzwi nie chciały się zamknąć, a dolna blenda ociera o zderzak. Nie bardzo wiedziałem co dalej robić, a po konsultacji z szefostwem dowiedziałem się jedynie, że ładunek jest priorytetem, a drzwiami zajmiemy się później. Poluzowałem więc rygiel drzwi na tyle, by możliwe było ich zamknięcie i ruszyłem dalej. Kolega, z racji tego, że trwało to wszystko sporo czasu, dawno już pojechał, bo miał dalej i bez sensu byłoby tu ze mną stać.

Tego dnia dojechałem spokojnie do Ludwigshafen około godziny 22:00 i położyłem się od razu spać.

Rano formalności w biurze ochrony i wjazd na rozładunek. W biurze wydziału okazało się, że nie mają już w ogóle miejsca na kolejny ładunek i muszę jechać rozładować go w zewnętrznym magazynie. Jednak pojawił się pewien mały problem – nikt nie wiedział gdzie ów magazyn jest. Warto nadmienić, że teren BASF Ludwigshafen zajmuje obszar średniej wielkości miasta i oprócz własnej straży pożarnej czy pogotowia dysponuje własną komunikacją autobusową a każda z uliczek ma swoją nazwę (np. Ammoniak Strasse, Parrafin Strasse, Kompressoren Strasse). Przy wjeździe otrzymuje się mapę całego kombinatu. Problem polegał na tym, że nikt nie był w stanie wskazać na niej, gdzie ów magazyn jest zlokalizowany. Polecono mi więc jechać na bramę wjazdową i tam się dowiedzieć. Ale tam też nikt nie wiedział. Dopiero w biurze, gdzie zgłasza się swój przyjazd, wskazano mi dokładną lokalizację. Magazyn ów jest zlokalizowany w bezpośrednim sąsiedztwie kombinatu i po raz kolejny o jego wielkości niech świadczy fakt, że od bramy wjazdowej oddalony jest o 6 kilometrów. Na miejscu okazało się ponadto, że magazyn ten jest własnością DHL i to oni świadczą usługi składowania dla BASF. Jako, że robią to dla kilku wydziałów, to aut do rozładunku i załadunku oczekuje w poniedziałkowy ranek naprawdę sporo. Musiałem więc swoje odstać, co wykorzystałem na pomacanie auta (poprawki po myjni) i zjedzenie śniadania.

Po rozładunku od razu dostałem adres załadunku, którym była fabryka soczków Capri-Sonne w Eppelheim. Załadunek na szczęście awizowano na godzinę 14:00, a nie na następny dzień, jak to było w przypadku poprzedniego zlecenia. Załadunek szybki i sprawny, a po nim jazda na północ. Czasu pracy wystarczyło tego dnia by dojechać w okolice Osnabruck’u.

Następny dzień to tankowanie w Rade a w Kiel byłem chwilę przed 14:00. Jako, że do promu były ponad cztery godziny to poszedłem sobie „w miasto”. Zakupiłem świeże warzywa i owoce oraz pieczywo a także, jak się później okazało bardzo smaczne, wegańskie hamburgery.
Na promie znów spotkałem znajomego, więc rejs upływał sympatycznie i młodzieżowo.

Następny dzień to piątek, więc wydawało mi się, że raczej nie będzie szans na rozładunek, tym bardziej, że mogłem na nim być dopiero około godziny 15:00 (Bring Skedsmokorset). Okazało się jednak, że jest on jak najbardziej możliwy i, co wręcz dziwne, nastąpił on błyskawicznie. Zaparkowałem pod rampą, a gdy wszedłem na magazyn to rozładowywacz już na mnie czekał w pełnej gotowości. W ciągu 20 minut wyciągnął z naczepy 33 palety, podpisał dokumenty i mogłem jechać dalej.

Rozładunkiem byłem zaskoczony ale tego, że nie mam już szans załadować się tego dnia, byłem w 100% pewny. Nie myliłem się. Otrzymałem jedynie informację by zjechać na bazę spedycji i czekać do poniedziałku. Weekend był jak na norweskie warunki po prostu przepiękny, bo temperatura była naprawdę wysoka (18 stopni w sobotę i 14 w niedzielę) i przez dwa dni świeciło słońce. Wykorzystałem więc ten czas na wiosenne porządki (posprzątanie paleciar i ich uszczelnienie, bo wożony w nich rower przez zimę trochę zardzewiał). Weekend wygląda od razu inaczej gdy jest taka pogoda, bo wszyscy powyłazili z kabin i życie towarzyskie kwitło. U kolegów Litwinów, aż za bardzo, bo sympatyczna popijawka na słoneczku zakończyła się tzw. mordobiciem 😉

W poniedziałek załadunek tradycyjnie w Borregard Sarpsborg, ale tym razem nie Ufoxan, a celuloza i, o dziwo, nie do Freiburga a do Wiesbaden. W biurze polecono mi jechać pod rampę, bo celuloza do Wiesbaden jest w rolach, w przeciwieństwie do kostek ładowanych do Freiburga. Okazało się jednak, że brama łącząca rampę z magazynem się zepsuła i załadować muszą przez oba boki naczepy. Trochę się napociłem z bokami, deskami, pasami, bo tego dnia też było ciepło, a w Boregardzie trzeba to robić w pełnym rynsztunku (kask, okulary, obuwie i kamizelka). Po załadunku odbiór dokumentów w biurze spedycji i jazda na prom do Goteborga. Na promie znów znajomi więc kolejne wykłady „uniwersytetu parkingowego”.

Po zjeździe z promu jazda do Wiesbaden. Po drodze nic wartego odnotowania, poza korkiem w Hamburgu – ciężko to zrobić, ale najlepiej omijać to miasto szerokim łukiem, bo blokuje się w obie strony przez cały dzień – z jednej strony remont wiaduktu, a w drugą jedna nitka tunelu zamknięta aż do października. W Wiesbaden byłem dokładnie o 21:15 i bez problemów znalazłem miejsce do zaparkowania przed wjazdem na teren strefy przemysłowej. Na parkingu kilku Turków, Polaków, Węgier, Słowak i oczywiście najwięcej Niemców. Rankiem zameldowałem się w biurze i polecono mi wjeżdżać. Gdy się meldowałem musiałem okazać dokument tożsamości, a że ledwo co wstałem, byłem jeszcze mocno zakręcony. Pani, która mnie rejestrowała, pewnie też jeszcze spała, bo zapomniała mi oddać dowód osobisty, przez co później szukała mnie na placu by mi go oddać. Musiałem jeszcze chwilę poczekać by dokończyć pauzę, po czym wjechałem w poszukiwaniu firmy, która miała mnie rozładować. Chwilę pobłądziłem, ale zaraz znalazłem odpowiednią rampę i poszedłem szukać kogoś, kto powiedziałby mi gdzie mam dokładnie stanąć. Odczekałem chyba z 15 minut zanim pojawił się pewien bardzo nerwowy jegomość. Ustawiając się pod rampą krzyczał do mnie jakieś dziwne rzeczy, ale moja znajomość niemieckiego okazała się niewystarczająca dobra, aby móc to zrozumieć. Kiedy poleciłem mu by się uspokoił, wkurzył się na tyle, że znów przepadł. Po odbezpieczeniu ładunku odczekałem jeszcze dobre 15 minut zanim zaczęto mnie rozładowywać i okazało się, że krzykacz stracił do mnie na tyle cierpliwość, że polecił to uczynić swemu asystentowi. Na szczęście, ten okazał się prawdziwym stoikiem i z kamienną twarzą zrobił to w 10 minut bez wypowiadania ani jednego słowa. Po wszystkim odebrałem dokumenty i ruszyłem na załadunek, bo w międzyczasie otrzymałem już o nim informacje.

Do oddalonej od Wiesbaden o około 60km firmy Tetra Pak w miejscowości Limburg dotarłem około godziny 11:00. Zaznaczyć muszę, że po małych komplikacjach, gdyż AutoMapa poleciła mi zjechać z autostrady wcześniej, niż należało, przejechać przez centrum miasta i dzielnicę domków jednorodzinnych. Tymczasem należało zjechać kolejnym zjazdem, pokonać dwa ronda i jedno skrzyżowanie, by znaleźć się na terenie dzielnicy przemysłowej, gdzie swoją siedzibę ma TetraPak. Po raz kolejny bardzo zatęskniłem za moim spalonym kilka miesięcy wcześniej TomTom’em.

Załadunek był przewidziany na następny dzień, ale miły Pan ochroniarz na bramie zadzwonił do biura z zapytaniem, czy nie byłoby możliwe załadować już dziś. Po około pół godziny polecono mi wjechać na teren firmy i ustawić się pod rampą. Załadunek dość szybki i sprawny a po nim dokładne zabezpieczenie ładunku wręczonymi narożnikami (zabroniono mi używać własnych). Z racji tego, że ładunek miał być gotowy dopiero na następny dzień, musiałem odczekać ponad godzinę na przygotowanie wszystkich dokumentów. Pogoda tego dnia była wręcz letnia, bo słonecznie i aż 24 stopnie ciepła. Po załadunku na naczepie zostało jeszcze trochę miejsca więc zgłosiłem to spedytorowi i oczekiwałem na informację o tym co robić dalej. W międzyczasie wyciągnąłem z paleciary rower i pojechałem do pobliskiego marketu celem zaopatrzenia się w świeże pieczywo i parę innych rzeczy w Polsce jeszcze niedostępnych (vegański boczek i żelki ). Co ciekawe, zawsze myślałem, że niemieckie markety Globus to sklepy budowlano-ogrodnicze. Bardzo się myliłem, bo spotkałem w nim nawet takie stoisko.

Po zakupach zjadłem śniadanio-obiad a gdy otrzymałem informacje o kierunku, w którym mam jechać, ruszyłem dalej. Podano kierunek Leverkusen a po około godzinie przysłano dokładny adres do firmy w miejscowości Dersum.

Doładunek jednej palety miałem mieć dopiero następnego dnia rano, więc bez pośpiechu, spokojnie posuwałem się na północ. Dojechałem tego dnia gdzieś w okolice Meppen i tam spędziłem noc.

Rankiem załadowałem w Dersum jedną skrzynię ognioodpornych szyb do jachtów i ruszyłem znów spokojnie i bez pośpiechu w kierunku Kiel. Najpierw bundeską do Oldenburga a dalej już autostradami A1 i A7. Oczywiście w Hamburgu znów korek przed tunelem pod Łabą. W Kiel byłem około 16:00. Na promie znów jacyś znajomi (tak to jest jak się pływa dwa razy w tygodniu). Następnego dnia zjazd z promu i kierunek Sarpsborg. Na granicy kontrola celników – rentgen w poszukiwaniu kontrabandy.

W magazynie naszej spedycji zrzuciłem tę jedną paletę szyb i przy okazji dowiedziałem się, że czeka już tu na mnie załadunek do Niemiec – aluminium. Musiałem jednak najpierw zrzucić TetraPak w niedalekim Sellbakk (7km od Sarpsborga) – w wytwórni soków „owocowych” dla sieci Rema 1000. Miejsce rozładunku okazało się dość dziwne, bo małe, niepozorne i prawie w samym centrum miasteczka, a z zewnątrz dość obskurne – nigdy bym nie powiedział, że ktoś tam produkuje jakiekolwiek soki.

Po rozładunku wróciłem do Sarpsborga celem załadowania 24 ton aluminiowych sztab. Załadunek dość sprawny ale trochę skakania z pasami, bo na każdej sztabie po jednym pasie. Po zabezpieczeniu już tylko szybki odbiór dokumentów i jazda z powrotem do Goteborga na prom. Było już dość późno, ale miałem jeszcze spore szanse by zdążyć na prom do Kiel. Niestety zostały one bezpowrotnie stracone, bo na granicy nie było przygotowanych dla mnie dokumentów do odprawy ładunku. Mój spedytor zlecający miał tego dnia wolne i nie odbierał telefonu, a teoretycznie wszystko miało być gotowe. Zmuszony więc byłem zawrócić do Norwegii, gdyż nie mogłem przekroczyć granicy. Zjechałem na bazę do Sarpsborga.

Około godziny 19 skontaktował się ze mną spedytor, który mnie przepraszał za powstałą sytuację ale okazało się, że miał bardzo ważne spotkanie i nie był w stanie odebrać telefonu, a ładunek dostał od jakiejś innej spedycji i to ona załatwiała wszystkie dokumenty celne. Poprosiłem więc jedynie o to, by wszystko było gotowe do niedzieli, bo wtedy zamierzałem znów przekraczać granicę.
Weekend niestety spędzony w kabinie bo pogoda bardzo kiepska.

W niedzielne popołudnie ruszyłem do Goteborga na prom. Na granicy wszystko już było dograne i obyło się bez niespodzianek.Na promie spotkałem znajomego z firmy również jeżdżącej pod tą samą spedycją, więc wieczór upłynął na rozmowach. Jako, że jechaliśmy obaj w tym samym kierunku, to po zjechaniu z promu postanowiliśmy trzymać się razem. Zdecydowaliśmy też, by eksperymentalnie wydostać się z Kiel kawałkiem landówki 404 która to przechodzi w autostradę A21 a z niej wyjechać od razu na A1 – była to bardzo dobra decyzja bo z naszych obserwacji wyniknęło, że zaoszczędziliśmy w ten sposób około godziny, omijając korek w Hamburgu na A7. W okolicy Munster musieliśmy się jednak rozstać, gdyż kolega jechał w okolice Antwerpii a ja do Zagłębia Ruhry a dokładniej do Solingen.

Na miejscu byłem dokładnie o godzinie 17:00, ale kilka minut zajęło mi znalezienie dogodnego miejsca do zaparkowania, gdyż okazało się, że firma Borbet (tak, ta od aluminiowych felg) nie dysponuje żadnym parkingiem z prawdziwego zdarzenia dla aut ciężarowych, dostarczających materiały do produkcji felg, jak i odbierających gotowe produkty. Wszyscy musieliśmy się pomieścić na poboczu dwóch uliczek okalających fabrykę a do wieczora zebrało się nas tam prawie piętnastu.
Jako że pogoda była tego dnia naprawdę sympatyczna to postanowiłem się przespacerować po okolicy. Przy okazji zahaczyłem o pobliski sklep i zakupiłem świeże pieczywo i kilka soków, bo okazało się, że nie zabrałem ich wystarczającej ilości przygotowując się w trasę. Wracając do auta wstąpiłem do pizzerii która skutecznie skusiła mnie dochodzącymi z niej zapachami. Tego dnia na kolację była więc naprawdę smaczna pizza ze szpinakiem i czosnkiem, na ostro, za naprawdę niewygórowaną cenę, bo zaledwie 6 euro (kilka miesięcy temu, za jeden kawałek we Włoszech zapłaciłem „piątaka”)
Gorsza sprawa to fakt, że moje samopoczucie zaczęło się pogarszać i rosła obawa, że jakieś dziadostwo mnie „rozkłada”. Wziąłem więc jakieś lekarstwa, które przy sobie miałem i położyłem się spać.

Rankiem było nas jeszcze więcej i przy bramie wjazdowej zrobiła się spora kolejka. Okazało się na szczęście, że stać i czekać na swoją kolej muszą tylko Ci którzy przyjechali załadować gotowe felgi Borbeta natomiast Ci, którzy przywieźli aluminium, farby czy inne półprodukty rozładowywani są na bieżąco. Wjeżdżałem więc na teren firmy równo o siódmej rano, ale okazało się, że przede mną do rozładunku czekają już dwa inne auta. Na szczęście wózkowym robota szła nadzwyczaj sprawnie i już około ósmej wyjeżdżałem rozładowany. Nie miałem jeszcze informacji o załadunku, więc ustawiłem się na pustej tym razem ulicy zaraz za bramą i oczekiwałem na dyspozycje jedząc spokojnie śniadanie.

Najgorsze, że po dość niespokojnej nocy (przewalałem się z boku na bok) obudziłem się z poczuciem jakby mnie walec w nocy przejechał, a z nosa zaczęło lecieć jakby jakaś uszczelka pękła. Takie przeziębienie to niby nic a potrafi skutecznie uprzykrzyć życie. Pora roku taka, że bardzo o nie łatwo, szczególnie gdy się jest co chwila w innym „klimacie”. Jednego dnia 24 stopnie we Frankfurcie, a następnego zaledwie 3 w Norwegii.

Po około godzinie przyszła informacja o załadunku – całościowy z magazynu firmy Nagel w Bochum. Na miejscu byłem po około godzinie, bo odległość niewielka, a i ruch całkiem normalny. Po zameldowaniu się w biurze ustawiłem się pod wskazaną rampą i poszedłem do magazynu przygotować naczepę do załadunku bo okazało się, że załadować mają mi aż 60 palet różnego rodzaju orzeszków (ziemne, nerkowce, laskowe, itd) dla norweskiej sieci supermarketów ICA. Gdy się już ustawiłem zaczepił mnie chorwacki kierowca z zapytaniem, czy nie mam pożyczyć zielonej kamizelki odblaskowej. Mam ich w aucie kilka, więc dałem mu jedną z nich, a sam przebrałem się również w zieloną, bo byłem w pomarańczowej. Po wejściu do magazynu skierowano mnie do jakiegoś kierownika, z którym od razu wszedłem w dość ostrą wymianę zdań – do magazynu wszedłem ubrany w buty ochronne i wspomnianą zieloną kamizelkę odblaskową. Kierowniczek ów stwierdził, że nie mogę wejść poza barierkę przed którą stałem. Gdy spytałem jaki jest powód stwierdził, że moja kamizelka nie jest zielona (sam był ubrany w pomarańczową kurtkę). – Nie wejdziesz, bo ma być zielona – Nie pomogły tłumaczenia, że wchodzę na dwie minuty by naczepę przygotować i uciekam
– Nie wejdziesz bo musi być zielona.
– No *****, a jak ona jest? – turkusowa?
Odwróciłem się więc na pięcie i wyszedłem, a ten wyleciał za mną próbując mi oddać dokument załadunkowy. Olałem go i wróciłem do auta i odjechałem od rampy, a ta była już niestety opuszczona na podłogę naczepy, więc zrobiła się z tego afera na całego. Kierowniczek przyleciał i znów zaczął swoje filozofie wykładać. Spokojnie poinformowałem, że wcale nie muszę tu ładować i w tej chwili dzwonię do spedycji z informacją, że nie chcą mnie załadować, bo nie mam zielonej kamizelki odblaskowej, tylko zieloną (sic!). W momencie gdy wybrałem numer do swojego spedytora podszedł do mnie człowiek, który miał mnie ładować i spokojnie poprosił bym kierowniczka olał i podstawił się z powrotem pod rampę. Był to młody polak, który spokojnie wyjaśnił, że miałem do czynienia ze zwykłym burakiem, a problem polega na tym, że owe zielone kamizelki (faktycznie zielone, a w dodatku w ogóle nie odblaskowe) muszą być od nich, a dostawać je powinniśmy (kierowcy) tam, gdzie się meldowaliśmy (z drugiej strony magazynów). Chyba nie muszę wyjaśniać, że ów kierowniczek nawet nie raczył o tym wspomnieć, a w biurze nikt ich nie daje na wyraźne żądanie.

Po załadunku odebrałem dokumenty i ruszyłem w kierunku Travemunde, gdyż na prom z Kiel nie było już szans. Okazało się również, że na prom o 22:00 do Trelleborga nie ma już miejsc i wpisany jestem na listę rezerwową lub mogę poczekać na ten o 2:30, bo na nim są jeszcze wolne miejsca.

W Travemunde byłem około 20:00 i w biurze TT-Line polecono mi przyjść o 21:00, gdyż o tej godzinie rozpocznie się rozdzielanie biletów wszystkim z listy rezerwowej. Udało się załapać, a na górny pokład wjeżdżałem jako ostatni. Na promie tym razem zero znajomych, a że wciąż nie za dobrze się czułem, to po pobraniu z promowej recepcji lekarstw, zaaplikowałem je i położyłem się spać. Rankiem zjazd z promu i kontrola szwedzkich celników. Zaczynają mnie już oni irytować, bo pakują się w brudnych buciorach na dywaniki, choć zawsze widzą, że jestem w aucie na boso. Można przecież podwinąć dywanik i wejść po podłodze. Tym razem również, nie zostałem poinformowany o tym, że ktoś włazi do środka, wtedy, gdy ja pokazuję co mam na naczepie, więc grzecznie, acz stanowczo zwróciłem za to uwagę celniczce, która mi oczywiście wybrudziła dywaniki.

Trasa do Norwegii spokojna. Na granicy wszystko było gotowe więc szybko i sprawnie. Rozładunek miałem mieć w miejscowości Langhus. Spedytor poinformował mnie, że powinienem być tam rozładowany jeszcze tego samego dnia. Na miejscu byłem o 16:30 i na schodach zastałem palącego papierosa kierownika magazynu, który to oznajmił, że na rozładunek jest już za późno, gdyż wózkowi pracują tylko do 16:00. Zapytał jednak czy mogę sam rozładować towar. Odpowiedziałem, że gdy dostanę wózek, to zrobię to z przyjemnością. Polecił więc stanąć pod rampą i brać się do roboty. Po około pół godziny jechałem już z powrotem do Sarpsborga, bo tam miałem mieć załadunek następnego dnia rano. Na miejscu spotkałem swojego szefa, który akurat jeździ za kolegę jego autem. Chwilę pogadaliśmy i rozeszliśmy się do swoich aut.

Kolejny dzień to najpierw wizyta w biurze, a potem załadunek części do Opla – zwroty uszkodzonych silników, skrzyń biegów, rozruszników, alternatorów itd. Załadowano mi również jedną paletę jakiegoś proszku w workach celem zwrócenia jej do firmy Borregard, gdyż pomylono ją z innym ładunkiem. Swoją drogą nie bardzo wiem jak można pomylić ważącą 1200 paletę worków z 25kg kartonem na który ją zamieniłem. Załadowałem tam też 3 palety etylowaniliny z przeznaczeniem do Szwajcarii. W międzyczasie polecono mi także, żeby wracając do magazynu zajechać do pewnej firmy w oddalonym o 10km od Sarpsboga Fredrikstad. Na miejscu okazało się, że mam tam załadować trzy 20-litrowe i jedno 5-litrowe wiadra bliżej nieokreślonych substancji z przeznaczeniem do Niemiec.

Po powrocie na magazyn wyładowałem wspomniany karton i polecono mi czekać na ładunek, który do mnie jedzie z Oslo. Czas upływał, a ładunku nie było. Gdy już dotarł, było naprawdę późno (jak na dojazd tego dnia na prom z Goteborga). Po załadunku pobiegłem do biura by odebrać dokumenty. Gdy je otrzymałem podejrzenia wzbudził jeden z ładunków na rozpisce rozładunkowej. Okazało się, że przypisano mi ładunek, którego wcale nie załadowałem. Co ciekawe, były do niego wszystkie potrzebne dokumenty. Po chwili konsternacji okazało się, że faktycznie wcale go nie ma bo nie został przywieziony z Oslo. Stanęło na tym, że muszę zostać w Norwegii jeszcze jeden dzień i co więcej, muszę ów zaginiony ładunek (trzy palety) sam sobie przywieźć z Oslo.

Następnego dnia ruszyłem więc do Oslo. Przy wjeździe do miasta poranne korki. Po załadowaniu trzech palet otrzymałem jeszcze informację o dwóch kolejnych załadunkach. Jeden z nich to jedna paleta z Oslo i dwie kolejne w Sarpsborgu. Po ich załadowaniu zjazd na magazyn, by to wszystko przeładować i poustawiać na naczepie tak, jak ma to być w kolejności rozładowane. Po przeładunku odbiór dokumentów i w drogę do Goteborga. Załadunków miałem w sumie dziewięć a zostanie mi do rozładowania pięć, bo wszystko co załadowałem do Szwajcarii rozładuję w magazynie Agility w Basel. Na granicy jakiś armagedon, bo kolejka aut do odprawy sięgała bramek Tollpassa (pierwszy raz coś takiego spotkałem). Gdy już dojechałem na parking i znalazłem jako-takie miejsce do zaparkowania, poszedłem odebrać dokumenty celne w KGH i dalej do celników. W KGH wszystko szło na bieżąco a u celników długa kolejka. Gdy pobierałem kwitek z numerem 813 przy okienkach zaczęto odprawiać dopiero 750. Jak się jednak okazało robota szła celnikom dość sprawnie bo po około 45 minutach jechałem już w kierunku Goteborga. Na miejscu byłem równo o 18:00. Okazało się, że piątkowy rejs jest oblegany tak przez turystów jak i kierowców, że ci ostatni dostają wspólne kajuty (również pierwszy raz taka sytuacja na tym promie). Przydzielono mnie do kabiny z kierowcą jeżdżącym pod tą samą spedycją co ja, tyle że Litwinem. Na szczęście okazał się bardzo sympatycznym kolesiem, z którym można było spokojnie pogadać o wszystkim – niezbyt to dziwne, ale sporo rozmawialiśmy o tym co się obecnie dzieje na Ukrainie i co może z tego dla naszych krajów wyniknąć.

Rankiem zjazd z promu, odprawa po drugiej stronie kanału i dojazd do miejscowości Kisdorf gdzie miałem mieć pierwszy rozładunek. Na miejscu byłem szybko, bo odległość do Kisdorf z Kiel to tylko 60km. Okazało się, że na rozładunek w sobotę nie ma szans więc weekend zmuszony byłem przeczekać stojąc na poboczu uliczki dojazdowej do firmy. Sobota i niedziela dosyć ładne bo słoneczne ale jak na pełne słońce to dość chłodno, bo zaledwie 6 stopni. Wykorzystałem aurę i wyciągnąłem rower by zrobić rundkę po okolicy, a w niedzielę poszedłem na spacer do sąsiedniej wioski. Po drodze przyuważyłem pewną firmę na której placu stało kilka zabytkowych już ciężarówek – zdaje się, że wozów transmisyjnych niemieckiej telewizji i jeden wóz strażacki.

W poniedziałek rano dość szybko się rozładowałem i pojechałem na kolejne rozładunki. Następny z nich to Paderborn, gdzie miałem rozładować zaledwie jedną skrzynię w firmie „Fisher Panda”. Wjeżdżając do miejscowości, gdyby nie to, że ruch normalny poczułbym się jak w Anglii, gdyż wszędzie wkoło pełno było aut na angielskich tablicach rejestracyjnych i z kierownicami po prawej stronie. Po rozładunku kierunek południe i cel – Russelsheim. Na miejscu byłem chwilę przed 19:00 i zmuszony byłem przytulić się do kubików drewna stojących przy dość wąskiej ulicy, bo na terenie firmy zakaz parkowania. Zdążyłem jeszcze dorwać jakiegoś pracownika, który to właśnie poinformował mnie o zakazie i o godzinach otwarcia dnia następnego. W okolicy był supermarket do którego sobie podjechałem rowerem, żeby zakupić świeże pieczywo.

Następnego dnia oddałem dokumenty w biurze i podstawiłem się pod wskazaną rampę. Chwilę później okazało się, że nie mogę być rozładowany, gdyż mój ładunek trzeba najpierw oclić. Nie będę krył irytacji, bo mając sześć rozładunków tuż przed świętami lepiej o takich rzeczach wiedzieć wcześniej – po skontaktowaniu się ze spedytorem prowadzącym celem uzyskania adresu pod którym mógłbym zrobić odprawę dowiedziałem się tylko tyle, że to skrajnie nieodpowiedzialny typ, ponieważ odpisał „w pobliżu powinna być jakaś agencja, która robi odprawy, bo to jakaś strefa przemysłowa na mapie. Ja tam nigdy nie byłem więc nie wiem” – ręce i tatuaże opadają. Dodam tylko, że ładunkiem były zużyte części samochodowe firmy Opel (skrzynie biegów, silniki, alternatory, rozruszniki itp, itd). Po wizycie w biurze firmy, w której miałem to rozładować, dowiedziałem się, że powinienem pojechać do pobliskiej fabryki Opla i tam się dowiedzieć, bo najprawdopodobniej tam mi te dokumenty zrobią. Pojechałem więc do Opla. Jeśli miałbym na podstawie wrażeń z wizyty decydować o zakupie danej marki auta, to Opla w życiu bym nie kupił. Wizyta w Russelheim pozostanie przez jakiś czas jako wrażenie traumatyczne. Na początek pełny, za przeproszeniem zaszczany parking przed bramą wjazdową dla ciężarówek. Później obskurne i zasyfione baraki „meldunkowe” i dwie burczące pod nosem „panie” z biura, które kierowców miały chyba za najniższą formę człowieka. Jedna z nich za każdym razem przywoływała mnie bezsłownie swoim długim paluchem z brązowym paznokciem. Co ciekawe, dokumenty zrobiła w około 10 minut, ale po ich zrobieniu położyła je na szafkę i oddała dopiero po kolejnych 20. Naprawdę szczęśliwy byłem gdy już mogłem stamtąd odjechać, bo zafundowałem sobie podróż w czasie – mimo, że byłem w Niemczech Zachodnich, to zaliczyłem wizytę w komunistycznym zakładzie pracy i miałem do czynienia z wzorowym przykładem komunistycznej mentalności – ohyda.

Po powrocie do magazynu rozładowałem owe części i kolejna niespodzianka. Pięć ostatnich kartoników jest przeznaczonych do zwrotu bezpośrednio w fabryce – NIEEEEEEE… Niestety zmuszony byłem wrócić do moich dwóch” przemiłych” przodownic pracy z fabryki Opel Russelheim. Znów odczekałem pół godziny zanim jaśnie wielmożna pani poradziła sobie z problemem dlaczego pięć kartoników tu, a reszta gdzie indziej. Mimo, że łączna waga ładunku to jakieś 5kg, to musiałem odstać kolejkę do rozładunku, bo jak nie Twoja kolej to nie masz prawa ani rozmawiać z wózkowym, ani przekroczyć wyznaczonej na zewnątrz budynku linii zakazu wstępu. Kolejne pół godziny zmarnowane. Za takie traktowanie firma ta może zbankrutować i wcale nie będę tęsknił.

Kolejny rozładunek to dość ciekawa sprawa, bo było to zalewie pięciokilogramowe wiaderko jakiejś bliżej nieokreślonej substancji które dostarczyłem pewnemu profesorowi z Politechniki w Kaiserslautern, a co najciekawsze – do rąk własnych. By to uczynić, musiałem wjechać zestawem na teren kampusu Politechniki i zanieść ładunek do gabinetu pana profesora. Miły gość 😉

Jeszcze kolejny rozładunek to malutka miejscowość Kraichtal niedaleko Karlsruhe, gdzie dostarczyłem tym razem trzy wiadra trochę większych rozmiarów, bo dwudziestokilogramowe, do firmy zajmującej się produkcją wszelkiego rodzaju elementów plastikowych takich jak np. osłony międzyosiowe i spojlery dla MAN, dachy do traktorów John Deere, czy zderzaki dla Mercedesa.

Po tym rozładunku miałem udać się do szwajcarskiego Basel bo tam miałem zrzucić resztę ładunku. Na granicy, chyba już tradycyjnie nie obyło się bez problemów. Okazało się, że jeden z dokumentów T1 który przedstawiłem celnikom szwajcarskim w ich systemie figuruje jako już oclony czyli, że znajduje się już na terenie Szwajcarii. Jako, że pora była już późna polecono mi zjechać na parking kontrolny i czekać do następnego dnia by sprawę wyjaśnić. Rankiem polecono mi iść do jednej ze spedycji, która to współpracuje ze spedycją, dla której miałem ów towar. Okazało się jednak, że oni nic nie mogą zrobić dopóki nie dostaną konkretnych wytycznych od firmy która ów ładunek zamówiła. Gdy się skontaktowałem z moim nieodpowiedzialnym spedytorem, ten poinformował, że jak będzie w biurze to się tym zajmie. Nie ukrywam, że takie podejście do sprawy potrafi skutecznie zmienić poranny humor. Spedytor wiedział, że mnie nie wpuszczono do Szwajcarii już wieczorem dnia poprzedniego i liczyłem na to, że będzie działał od samego rana, ale on pracuje od 8:00 i wcześniej nic robił nie będzie. Jako że nie pierwszy raz jechałem do spedycji Agility w Basel, to wiedziałem z kim należy pogadać, by sprawę szybko wyjaśnić. A jako że mojemu spedytorowi chyba mama ciągle buty wiąże, to uderzyłem do innego bardziej ogarniętego z zapytaniem o numer telefonu do spedytorki z Agility, z którą współpracują. Od razu dostałem jej numer telefonu mimo, że nie było jeszcze 8:00. Po skontaktowaniu się z nią okazało się, że ów dokument widnieje jako już oclony, bo tak jest w istocie i zrobiono to dzień wcześniej. Co więcej, informację o tym przesłano do Norwegii po to by kierowcy przekazać, żeby go na granicy w ogóle nie pokazywał celnikom. Szkoda tylko, że safanduła spedytor nic mi o tym nie powiedział. Schowałem więc ową T1 i poszedłem jeszcze raz do celników. Ci chwilę byli zmieszani notatkami na odwrocie zrobionymi przez ich koleżankę dzień wcześniej, ale po sprawdzeniu dwóch pozostałych T1 polecili jechać.

Ale to jeszcze nie koniec szwajcarskich przygód. Z trzech ładunków, które miałem na wyraźnie polecenie spedytora rozładować w Agility, dwa miały dokumenty celne wystawione na firmę Ziegler z Pratteln. Dzień wcześniej dostałem informację, że bez względu na to, mam je rozładować w Agility i tam też zostaną mi zrobione dokumenty celne. Szkoda tylko, że po raz kolejny spedytor ów wykazał się nieodpowiedzialnością i nie poinformował o tym koleżanki z Agility. Zmuszony więc byłem pojechać do Pratteln tylko po to by zrobić odprawę jednego dokumentu. Dobrze, że to niedaleko. Po rozładunku naprawdę odetchnąłem z ulgą, że w końcu udało się to wszystko rozładować.

Przekraczając granicę niespodziewanie spotkałem na niej dawno nie widzianego kolegę z Łobza, który od kilku już lat mieszka za granicą pracując przy koniach – pochodzi on z rodziny o długich „końskich” tradycjach, a w chwili obecnej pracuje pod Paryżem u jakiejś irlandzkiej trenerki, u której trenują bogaci i wpływowi ludzie z całej Europy. Zatrzymano ich (był z kolegą) na granicy, bo nie mieli ze sobą rachunku za usługę wykonaną w Szwajcarii – wracali od kowala. Pogadaliśmy chwilę i oboje musieliśmy jechać dalej.

Jako, że była już środa, to liczyłem, że dostanę szybko jakiś załadunek całościowy i „pędzikiem”, jak mawia mój syn będę jechał w stronę domu. Nic bardziej mylnego. Pierwszy załadunek to zaledwie dwie skrzynie jakieś 50km od Szwajcarskiej granicy w miejscowości Eschbach. Potem jedna paleta wina z Ammerschwihr we Francji. Dalej trzy palety z Freiburga, na które czekałem prawie cztery godziny. Kolejny miał być w miejscowości Sussen niedaleko Stuttgartu. Z Freiburga wyjeżdżałem około godziny 19:30 więc nie było szans, by nie przekraczając czasu pracy dojechać na miejsce następnego załadunku tego samego dnia. Okazało się jednak, że znalezienie miejsca do zaparkowania o tej porze to rzecz niemożliwa. Na autostradzie brak jakichkolwiek miejsc nawet by się gdzieś przytulić na „dziewiątkę”, a na trzydziestokilkukilometrowym odcinku bundeski był tylko jeden parking – na zaledwie dwie ciężarówki – oczywiście zajęty. Skończyło się na tym, że pół godziny musiałem przekroczyć czas pracy, zrobić wydruk i wszystko opisać. Mam nadzieję, że nie będę się musiał tłumaczyć z tej sytuacji. Na moją korzyść działa fakt oczekiwania na załadunek we Freiburgu który faktycznie wykorzystałem na odpoczynek bo zdrzemnąłem się aż trzy godziny 😉

Następnego dnia rano załadowałem elementy do rusztowań i ruszyłem na kolejny załadunek do miejscowości Burgbernheim, gdzie miałem załadować elementy wyposażenia klubu fittnes. Na miejscu okazało się, że ładunek ma 3ldm a ja miałem na podłodze wolne zaledwie 1,5ldm. Na szczęście rusztowania były dobrze załadowane więc można było spokojnie załadować coś na nie. Zrobiono jedynie zdjęcia i poinformowano mnie, że nie ma możliwości załadunku na inny towar. Pojechałem więc na kolejny załadunek do Nurnberg. Na autostradzie w kierunku Norymbergii duży ruch, więc co chwila jakieś spowolnienia. Uciekłem na landówkę, ale tu też nie było lepiej, bo nie dość, że wolniej się jedzie, to jeszcze przed samą Norymbergą też się zakorkowało. Do firmy musiałem dojechać wewnętrznym ringiem, więc co chwila skrzyżowania ze światłami i duży ruch.

Na miejscu załadunku okazało się, że z dwóch skrzyń które miałem załadować, jest tylko jedna bo druga została omyłkowo załadowana na auto które pojechało do… Wrocławia. Po załadunku wjazd na A9 i kierunek Szczecin. Ruch naprawdę duży więc cały czas jazda, korek, jazda, korek. Niezliczona liczba stłuczek czy otarć, a w roli głównej niedzielni kierowcy w osobówkach.

Liczyłem na to, że uda się dojechać kawałek za Berlin, ale były to tylko marzenia – przez to wszystko dojechałem tylko na pierwszy rasthof za Lipskiem. W piątek był zakaz, więc cały dzień stania a o 22:00 start do domu.

W Szczecinie na parkingu, gdzie miałem zostawić auto, zameldowałem się o 2:15 w nocy. Po załatwieniu formalności z ochroną i zaparkowaniu postanowiłem się przed położeniem spać, dokładnie spakować. Chwilę za mną na parking wjechało auto z firmy, która ma tam myjnię i trzyma swoje auta. Siedziba owej firmy jest 10km od mojego rodzinnego Łobza przez co większość kierowców pochodzi z tamtych terenów. Podszedłem więc zapytać kierowcę skąd jest i okazało się, że z miejscowości niedaleko Łobza, a ten bez najmniejszego problemu zgodził się na podwózkę mnie do mamy. Dzięki uczynnemu koledze byłem z rodziną już przed 4 rano w wielką sobotę.

Święta upłynęły spokojnie, choć szybko.

Miałem już zjeżdżać do domu na dłużej ale ktoś kto miał mnie zastąpić zrobić tego nie mógł. Nie wiem o co chodziło dokładnie, ale szefostwo poprosiło mnie wcześniej bym po świętach pojechał jeszcze na około półtora tygodnia w trasę. W poniedziałkowe popołudnie żoneczka podrzuciła więc nas do auta. Napisałem „nas”, bo zdecydowałem się zabrać po raz pierwszy w trasę mojego sześcioletniego syna. Ona zaś pojechała do domu, bo we wtorek po świętach musiała iść do pracy (po urlopie macierzyńskim).

Jako, że miałem jechać tylko na kilka dni, była to dobra próba, czy syn jest już na tyle duży, by pojechać ze mną w wakacje. W Polsce, jak i w Niemczech tego dnia obowiązywał zakaz ruchu dla ciężarówek, dlatego musieliśmy w aucie poczekać na jego koniec, gdyż żonka przywiozła nas trochę wcześniej. Wykorzystaliśmy ten czas na spokojnie rozlokowanie się w aucie.

Wystartowaliśmy o 22:00. Jako że już tydzień wcześniej nie było miejsc na promach do Szwecji odpływających ze Świnoujścia, zmuszeni byliśmy udać się do Rostocku, skąd mieliśmy zarezerwowany prom do Trelleborga następnego dnia o 7:30. Na granicy zatankowaliśmy ad-blue (spore kolejki spowodowane przez wracających na saksy rodaków). Po drodze zatankowaliśmy się na niemieckim Orlenie (Star), a około 3:15 byliśmy w Rostocku. Syn spał praktycznie całą drogę od Szczecina do Rostocku, a ja położyłem się od razu po zaparkowaniu.

O 6:00 po otwarciu biura TT-Line odebraliśmy bilety i ustawiliśmy się w kolejce do wjazdu na prom.
Na promie śniadanie i do łóżek. Jacek nie mógł na początku zasnąć (spał prawie normalnie całą noc), ale w końcu też go zmogło i się zdrzemnął.Po południu obiad i zjazd z promu. Czas „dokręcenia” pauzy wykorzystaliśmy na spacer po Trelleborgu, a później ruszyliśmy do Norwegii.W Sarpsborgu byliśmy chwilę po 22, więc od razu położyliśmy się spać.

Następnego dnia rano po wizycie w biurze ruszyliśmy na rozładunki, bo mieliśmy ich aż pięć. Na początek Fredrikstadt, potem Rygge, Vestby, Langhus i na koniec port w Oslo. Już rano wiedzieliśmy, że po rozładunkach mamy od razu wrócić do Sarpsborga, bo czeka tam na nas gotowy ładunek.
Po dojechaniu na terminal naszej spedycji od razu ustawiliśmy się w odpowiednim miejscu na placu. Chwilę później byliśmy już gotowi, bo załadowani 36 metalowymi koszami do profili aluminiowych, które mieliśmy dostarczyć do niemieckiego Bielefeld’u do firmy Schuco.

Odebraliśmy jeszcze tylko dokumenty i musieliśmy się spieszyć, by zdążyć na wieczorny prom z Goteborga do Kiel. Na granicy szybka odprawa i ogień na tłoki. W Goteborgu byliśmy równo o 18:00, czyli zaledwie 45 minut przed odpłynięciem promu. Odebraliśmy bilety i wjechaliśmy na prom. Na promie na początku spotkała nas pierwsza z dwóch niemiłych niespodzianek. Okazało się, że przeznaczona dla nas kajuta nie jest posprzątana po poprzednim rejsie. Przyznaję, że spotkało mnie to po raz pierwszy w życiu. Musieliśmy więc ją zmienić, a trzeba było na to poczekać i to prawie 45 minut. Przy okazji okazało się, że spedytor, który zamawiał bilety, nie poinformował, że Jacek to dziecko, przez co uwzględniony został jako drugi kierowca, a jego bilet kosztował ponad 60euro.
Tymczasem po zostawieniu bagażu w kajucie udaliśmy się na górne otwarte pokłady by podziwiać widoki podczas wychodzenia z Gotebor’skiego portu. Przyznam, że nigdy tego nie robiłem przez co była to atrakcja nie tylko dla Jacka 😉 Po wypłynięciu w morze poszliśmy na kolację a po niej na specjalny plac zabaw dla dzieci. Gdy Jacek się już znudził udaliśmy się do kajuty spać.

Następnego dnia postanowiliśmy złożyć reklamację w biurze Stena Line w Kiel w sprawie opłaty za Jacka bilet. Odbyło się to bezproblemowo i sumę opłat zmniejszono do 20euro (a co warte wspomnienia, próbowano anulować całkowicie). Później pojechaliśmy na drugą stronę kanału celem odprawienia naszego ładunku.

Około 16:30 zameldowaliśmy się w Bielefeld ale tego dnia rozładunek nie był już możliwy – co nie specjalnie nas martwiło gdyż ładować mieliśmy się w tej samej firmie a nasz ładunek miał być gotowy dopiero po południu dnia następnego. Jako, że pogoda była całkiem przyjemna poszliśmy sobie na spacer po okolicy i zakupy świeżych owoców (Jaca musi codziennie zjeść jakieś owoce).

Następnego dnia rano rozładowaliśmy się szybko i sprawnie a na załadunek czekaliśmy do godziny 13:15. Po załadunku i zabezpieczeniu ruszyliśmy do Kiel, jednak po drodze okazało się, że nie będziemy w stanie dotrzeć na czas do portu, więc zdecydowałem, że pojedziemy do Travemunde i stamtąd popłyniemy do Szwecji. Po drodze zatankowaliśmy się w Soltau, a w Trave byliśmy o 19:30. W biurze TT-Line okazało się, że na prom odpływający o 22:00 jesteśmy na liście oczekujących, a dopiero na 2:30 mamy pewne miejsce. Okazało się jednak, że możemy płynąć wcześniej. Na promie kolacja, prysznic i do łóżek.

Rano śniadanie, zjazd i nudna jazda z Trelleborga do Sarpsborga. Na miejscu byliśmy około 15:00, a że była sobota to reszta dnia i cały następny mieliśmy wolne. Pogoda była w te dni po prostu wyjątkowa, jak na tę porę roku i Norwegię, gdyż cały czas świeciło słońce a temperatura dochodziła do 26 stopni. W niedzielę poszliśmy więc na długi spacer w poszukiwaniu lodów. Znaleźliśmy je po drugiej stronie rzeki na stacji benzynowej bo w Norwegii praktycznie wszystkie sklepy są zamknięte w niedziele.

W trakcie spaceru przy jednej z fontann spotkaliśmy sporą grupę norweskich dzieciaków szalejących w niej – wyposażeni w pistolety, butelki i wiadra urządzali sobie coś na wzór naszego śmigusa-dyngusa. Co ciekawe, gdy postanowiliśmy wracać do auta – jeden z dzieciaków zagadał do nas najczystszą polszczyzną – nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że ów chłopiec był czarnoskóry 😉 Odprowadził nas spory kawałek na rowerze opowiadając różne ciekawe historie.

W poniedziałkowy ranek rozładowano naszą naczepę i udaliśmy się na załadunki. Pierwszy z nich w malowniczo położonej miejscowości Notodden w firmie ISOLA, do której jadąc Jacek miał okazję zobaczyć kawałek „prawdziwej” Norwegii choć nie zimowej. Po załadowaniu trzech palet specjalnych profili pod uprawy ogrodowe, razem z dokumentami otrzymałem w prezencie dla Jacka bardzo fajny sportowy plecak i koszulkę (bardziej dla mnie, bo w dorosłym rozmiarze L) – bardzo miły gest załadowcy.

Z Notodden udaliśmy się do Porsgrunn, gdzie w tamtejszym oddziale Isol’i mieliśmy załadować 12 ton gontów dachowych. Na miejscu zameldowaliśmy się dokładnie o 15:45 i po wizycie u ładowaczy okazało się, że jest już na załadunek za późno. Obok firmy zlokalizowana była stacja benzynowa, bar, sklep spożywczy i ogrodniczy, więc postanowiliśmy ustawić się właśnie tam, tym bardziej, że obok restauracji była spora zjeżdżalnia dla dzieci. Bardzo ciekawym doświadczeniem było obserwować własne dziecko które bawi się w naprawdę multikulturowym towarzystwie – widać, że dzieciństwo nie potrzebuje wspólnego języka i nie rozróżnia kolorów skóry. Po konkretnym wybawieniu się poszliśmy ogarnąć wieczorną toaletę i położyliśmy się spać (Jackowi znudziło się spanie na górnym łóżku więc ja się musiałem na nim ulokować 😉
Rankiem załadowaliśmy się od razu dwunastoma paletami gontów i po miłej pogawędce z pracującą w biurze Polką – która to oznajmiła, że czekała na mnie do około 16:15 poprzedniego dnia (sic!) – pojechaliśmy na ostatni załadunek do Moss.

By nie marnować czasu ani kilometrów na drugą stronę fiordu z Horten do Moss przepłynęliśmy promem (spedycja zapewnia nam specjalne karty do bezgotówkowych rejsów w kilku fiordach). W porcie w Moss załadowaliśmy kilkanaście skrzyń i kilka palet z różnymi materiałami przeznaczonymi na naprawę jakiegoś norweskiego statku, który kotwiczy w porcie w Bremerhaven.

Po załadunku zjechaliśmy na bazę spedycji do Sarpsborga, gdyż od szefostwa otrzymałem informację o tym, by zaczekać tam do dnia następnego. Postój ten spowodowany był tym, że był to już ostatni dzień miesiąca kwietnia i musiałem już zjeżdżać do domu. Wymyślono więc, że dużo korzystniej będzie, gdy zamienię się na auta z jadącym z Bergen kolegą, który to pojedzie moim autem do Niemiec, a ja zjadę jego ciężarówką do Polski, gdyż tam przeznaczony jest jego ładunek. Opcja tak, mimo że niechętnie oddaję swoje auto, była dla mnie jak najbardziej korzystna, gdyż odległość do domu z Kiel, a z Gdyni jest nieporównywalna.

Następnego dnia od rana pakowaliśmy się i sprzątaliśmy auto. Muszę obiektywnie przyznać, że obecność Jacka nie wpływała dobrze na porządek w aucie – wiadomo jak to z dziećmi, tu się coś wyleje, tam coś kapnie a jeszcze gdzieś indziej coś nakruszy. Jednak czas wspólnie spędzony z synem wynagradza wszystko.

Około południa zmieniliśmy auta i chcieliśmy ruszać, lecz okazało się, że musimy zaczekać, gdyż dopiero około godziny 16:00 do magazynu naszej spedycji ma dotrzeć przeznaczona dla nas dodatkowa paleta ładunku. Zmuszeni więc byliśmy czekać. Paleta dojechała równo o 15:30 i po szybkim przeładunku ruszyliśmy do Karlskrony. Na granicy szybko i sprawnie mimo kolejek a w Karlskronie byliśmy tuż po północy i ze sporym trudem znaleźliśmy miejsce do zaparkowania, gdyż parking był pełny aut oczekujących na przeprawę do kraju.

Rankiem okazało się, że jesteśmy na 52 miejscu listy oczekujących i nie mamy żadnych szans by popłynąć porannym rejsem. Pewni byliśmy tylko rejsu o 21:00. Jednakże około południa okazało się, że możemy popłynąć o 18:00 tym mniejszym promem (Stena Baltica). Nie jest on tak atrakcyjny (dla Jacka) jak dwa pozostał, ale zawsze to lepiej być szybciej w domu. Poza tym na promie dostaliśmy naprawdę smaczny i obfity posiłek zrobiony na specjalne zamówienie gdyż w ogólnie dostępnych nie było nic dla wegetarian oprócz gotowanych jarzyn i sałatek – duże podziękowania dla obsługi Stena Baltica, bo zazwyczaj kierowca-wegatarianin to spory problem dla kucharzy.

W Gdyni byliśmy bardzo wcześnie ale mieliśmy przez to okazję obejrzeć naprawdę ładny wschód słońca. Na miejscu czekała już na nas żona i kolega, któremu zdałem auto. Po przepakowaniu ruszyliśmy na zasłużony odpoczynek do domu.

Ciąg dalszy prawdopodobnie nastąpi 😉